- Kiedy był pan ostatni raz w Chinach? - W ubiegłym roku. Wiosną wysłałem moich pracowników.
- I co zobaczyli?
- To samo, co ja. Że nie ma kupców z Polski. Możemy ruszać z produkcją pełną parą.
- Przepraszam, przyjechałem do pana w związku z hiobowymi wieściami dla polskich obuwników, ale pan nie wygląda nazmartwionego.
- Mam mówić prawdę czy straszyć?
- A nie ma czym straszyć?
- Jeśli mam mówić prawdę, to powiem, że odbiorcy czekają na towar w kolejce, pracujemy przez całą dobę, a jedyny problem, jaki mamy, to brak fachowców do pracy. Zresztą nie tylko my. Większość firm regularnie publikuje ogłoszenia. Co więcej, w pewnych asortymentach brakuje obuwia w sklepach.
- Ale przecież sklepy zalane są chińskim obuwiem!
- Przesada. To, że nie spotkałem w Chinach polskich kupców, nie jest przypadkiem. Chińczycy podnieśli ceny i na efekt nie trzeba było czekać długo.
- Chińczyk zażądał wyższej pensji?
- To również. Ale przede wszystkim ruszył wewnętrzny rynek. To, co rzuciło mi się w oczy podczas ostatniej wizyty w Chinach, to markety. Wcześniej ich nie widziałem, a teraz rośnie jeden po drugim. Przyszedł czas na konsumpcyjny model życia i ludzie się tym zachłysnęli. Zaczęło brakować towaru, więc część produkcji dotychczas eksportowanej zamówiona została przez lokalnych sprzedawców. Podaż nie nadążyła za popytem, więc ceny automatycznie poszły w górę. Do tej pory sprowadzaliśmy z Chin około 40 milionów par obuwia, tymczasem wszystkie polskie fabryki są w stanie wyprodukować może 30 procent z tej liczby. Powstała więc luka.
- I pan to przewidział?
- W jakimś stopniu tak. Gdy zaczynaliśmy, można było wyprodukować po dwa miliony par jakiegoś kapcia. Ale później pojawiło się obuwie chińskie, które wypchnęło z rynku polskich producentów. Przedsiębiorcy zaczęli wyprzedawać maszyny w przekonaniu, że ten biznes się skończył. Rzeczywiście, czas był trudny, z Chin przychodziły buciki dziecięce po 60 centów, a nasza cena hurtowa zaczynała się od 5-6 złotych. Buty ze skóry przychodziły po 7-8 dolarów, a producent polski nie mógł zejść poniżej 35 złotych, zwłaszcza że coraz trudniej było o ludzi do pracy Ale wierzyliśmy, że w którymś momencie przyjdzie zapaść. I przyszła.
- Inni też się cieszą?
- W samym tylko Grudziądzu jest trzech producentów obuwia. Wszystkie trzy firmy szukają pracowników przez ogłoszenia. Z tego wnioskuję, że u nich produkcja również rośnie.
- Miał pan okazję oglądać chińskie fabryki obuwia?
- Wiele.
- Nie śnią się po nocach?
- Jeszcze dwa lata temu średnia pensja robotnika z południowych Chin wynosiła 100 dolarów. Północ była tańsza, tam ludzie pracowali za 50-75 dolarów, przez 7 dni w tygodniu z wyjątkiem dwudziestu paru dni świątecznych. Obowiązywała zasada „ciepłego łóżka” - gdy jeden pracownik wstawał do pracy, drugi kładł się spać na tym samym miejscu. Fabryka była noclegownią i stołówką zarazem.
- Koszmar.
- Ale ten koszmar jest już przeszłością. W ciągu kilku lat doszło w Chinach do socjalnej rewolucji. Płace poszybowały do 200-250 dolarów. Sobota i niedziela to dni wolne od pracy - czas na odwiedziny w marketach.
- Dzięki temu na nasz rynek trafi więcej butów polskich lepszej jakości?
- Najniższa półka i tak będzie zajęta przez buty z Chin. Ale ta półka stopniowo się kurczy, bo mimo wszystko Polacy mają więcej pieniędzy i coraz częściej wybierają lepsze obuwie. Wypuszczając dzieci na plac zabaw coraz częściej zakładają im skórzane sandałki, a nie tekstylne buciki, które były naszym przebojem przez wiele lat. Dlatego ten, kto w porę zaczął pracować nad obuwiem wyższej jakości, wygrał na tym. Przegrali ci, którzy próbowali walczyć z Chińczykami. Z tą jakością sprawa jest zresztą złożona. Proszę zerknąć na moje buty.
- Wyglądają na wygodne.
- Bo produkuje je firma, dla której komfort jest znakiem rozpoznawczym. Noszę buty z tej firmy od wielu lat, ale po raz pierwszy noga w tych butach się poci. Jaki z tego wniosek? Nawet tak renomowana firma poczyniła oszczędności na materiałach. Pozostali nieliczni, którzy się tym oszczędnościom opierają. Kiedy jadę do Niemiec, kupuję dla siebie buty bezpośrednio w pewnej dobrej fabryce. To jest miejsce, w którym mam absolutną pewność jakości, jednak fabryczna (!) cena tych butów to ponad 100 euro.
- Jeśli oszczędza się na butach po kilkaset złotych za parę, aż strach pomyśleć, jak oszczędza producent, który wypuszcza na rynek produkt za 35 złotych. I jak wygląda otoczenie jego fabryki. Polskie fabryki muszą uwzględnić w cenie opłaty ekologiczne - Chińczyków to nie dotyczy.
- Rzeczywiście, byłem kiedyś w fabryce przygotowującej skóry. Smród wokół był nie do opisania, w okolicy wszystko było martwe. Jednak tu również następują zmiany. Chińczycy widzą, że sprawa ekologii zaczęła ich dotyczyć. A co do butów - za 35 złotych sprzedaje się jedynie buty z tworzyw sztucznych. I nie można mieć o to pretensji. Nie będziemy w stanie ubrać całej ludzkości w buty ze skóry. Z prostej przyczyny - nie ma na rynku tylu skór. Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że zaledwie jedna trzecia butów będzie skórzana. Większość mieszkańców naszej planety będzie chodziła w plastikach.
- Z jakim skutkiem dla nóg?
- Tego możemy się tylko domyślać, bo o ile przed laty istniały specjalne instytucje opiniujące walory zdrowotne butów, o tyle dziś nikt już tego nie kontroluje. Kupujemy buty na własną odpowiedzialność.
- Mówi pan, że nie boi się zniesienia ceł na chińskie obuwie. Ludzie z branży zadziobią pana za takie deklaracje.
- Przed kilku laty istniało lobby obuwnicze, składaliśmy się na działania lobbystyczne i było to nawet skuteczne. Dziś tego lobby już nie ma, rozpadło się, od kiedy ludzie na własną rękę zaczęli jeździć do Chin.
- Ilu polskich producentów szukało szczęścia w Chinach?
- Wszyscy.
- Pan też?
- Ja też. Na pewnym etapie musiałem zamawiać z Chin półprodukty, żeby obniżyć koszty.
- Bił pan tym samym w polskich producentów.
- Biłem. Zwłaszcza w producentów tekstyliów. Ale chciałem utrzymać się na rynku.
- A w tej chwili? Ile jest chińszczyzny w pana butach?
- Zero. W tym czasie pracowałem nad nową technologią, którą cztery lata wprowadzaliśmy w życie. Zmieniłem nieco kierunek, wszedłem min. in. w niszę obuwia specjalistycznego - wędkarskiego i myśliwskiego. W produkcji dziecięcej podnieśliśmy cenę, aby produkować towar wyższej jakości. Produkcja spadła o 40 procent, ale opłacało się - taki produkt chcą już kupować najlepsze światowe sieci. Sprzedaje je między innymi Deichmann i Elephant. Ale to, co mnie cieszy, dla części branży może być ponurą perspektywą.
- Co ma pan na myśli?
- Nie mam wątpliwości, że większość hurtowni i tysiące małych sklepików zniknie z rynku. Nie będą w stanie wytrzymać konkurencji ze strony wielkich sieci, które już dziś opanowały 60 procent rynku. W tym roku padło 30 procent hurtowni, jeśli zliczyć ostatnie 4 lata - 50 procent hurtowników wypadło z rynku.
- Producenci mogą spać spokojnie?
- Moim zdaniem - tak. Ci, którzy pozostali w grze, wyrobili już sobie markę i, nawet gdy z jakichś przyczyn znowu przestanie się opłacać produkcja w Polsce, pozostaną jako dystrybutorzy. Cóż, produkcji nie można utrzymywać na siłę. Ale nie przewiduję czarnego scenariusza - sieci europejskie przekonały się do polskich produktów. Rozmawiałem ostatnio z Deichmannem i usłyszałem: „Wolę od ciebie kupić o 50 centów drożej niż sprowadzać z Chin. Bo tam muszę wysyłać sztab ludzi, którzy pilnują jakości, a później nie wiadomo, czy towar dojdzie na czas, czy nie będzie zawilgocony itd.”. Jeśli chodzi o towar wyższej jakości, Chińczycy nie są w stanie przeskoczyć pewnych ograniczeń, na przykład surowcowych. Do lepszych butów potrzebna jest skóra, a tę skórę muszą kupić w Argentynie lub w Turcji i zapłacić za transport. To nie to samo co trampki.
- Szczęściarz z pana...
- W pewnym sensie polscy obuwnicy w ogóle mogą mówić o szczęściu, bo mogliśmy podzielić los Portugalii, w której przemysł obuwniczy został, po wejściu do Unii, po prostu zmieciony. My akurat wstąpiliśmy do UE w dobrym czasie. I chyba najtrudniejsze lata mamy za sobą. Owszem, 30-40 procent fabryk padło, ale największe firmy są niezagrożone. Ja nie mówię, że się nie obawiam, ale obawiam się czego innego. Na przykład nieporadności polskich służb celnych.
- ?
- Na rynku jest sporo obuwia nie oznakowanego według obowiązujących norm. Jeśli ktoś chce sprzedawać buty z Chin - proszę bardzo. Ale ma obowiązek wyraźnie napisać na nich „Made in China”. Zniesienie ceł sprawi, że pojawią się pewnie zaniżone koszty produkcji na fakturach, ruszy też szara strefa - sprzedaż fikcyjnych strat na lewo. Jest też obawa innego rodzaju - polski przedsiębiorca wprowadza na rynek nowy wzór, nad którym pracuje rok, a po trzech miesiącach widzi na rynku chińską kopię.
- Kiedy pan się wybierze znowu do Chin?
- Pojadę chyba dopiero na targi do Kantonu na przełomie marca i kwietnia.
- Sprzedać?
- Na Chiny nie ma co wchodzić z mniej niż 2 milionami par, a to już zbyt duże uzależnienie. Ale może kiedyś... Jedno jest pewne, słowo, które branża odzieżowa powinna odmieniać przez przypadki, to nie „Chiny”, ale „sieci”.
