Codziennie, już z daleka, słychać tupot dziecięcych nóg. Zbiegają stromą drogą i z impetem wpadają na podwórko. Chórem opowiadają co było w szkole.
Ewa i Henryk Radzikowscy są małżeństwem z trzydziestoletnim stażem. Jakiś czas temu postanowili wyemigrować z miasta na wieś. W Fiałkach pobudowali nad jeziorem duży, piękny dom. Mają dwoje dorosłych dzieci od jakiegoś czasu mieszkających za granicą.
Przyszedł czas, że Ewa i Henryk poczuli jakąś pustkę wokół siebie. Ich przestronny dom stał się za duży jak na ich potrzeby. Ponieważ gospodarze są ludźmi niezwykle energicznymi i towarzyskimi, uznali, że domostwo warto by z kimś dzielić.
Najpierw był pomysł utworzenia domu dla ludzi samotnych i starszych. Jednak za namową przyjaciół postawili na najmłodszych. Postanowili otworzyć rodzinny dom dziecka. Kontakt z dużą grupą osób nie był im obcy, ponieważ przez kilka lat prowadzili gospodarstwo agroturystyczne. Wiedzieli, że taki projekt jest dość ryzykowny i bardzo trudny. Chodziło przecież o wzięcie pod swój dach i zaopiekowanie się gromadą obcych, być może trudnych dzieci. Nie wiedzieli, jak na ten pomysł zareagują ich rodzone dzieci. One jednak serdecznie, choć z daleka go poparły.
Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Toruniu zorganizował trzymiesięczne szkolenie dla osób pragnących założyć rodzinny dom dziecka. Przyszli opiekunowie przeszli takie przeszkolenie. - Bardzo nam to pomogło. Swoje dzieci wychowuje się inaczej. O obcych nic nie wiemy. Nauczyliśmy się odpowiedniego podejścia do dzieci. Przecież mieliśmy wziąć pod opiekę dzieci z nieznanych, patologicznych środowisk. Cały czas czerpiemy ze wskazówek specjalistów pedagogów i psychologów - opowiada Ewa Radzikowska.
Prawie cztery miesiące temu pusty dom Radzikowskich przeszedł prawdziwą, niezwykle radosną "rewolucję". Przybyło ośmioro dzieci. Pięciu braci spod Bydgoszczy oraz rodzeństwo chłopiec i dwie dziewczynki z gminy Świedziebnia. Przedział wieku od dwóch do czternastu lat. Większość dziecięcej gromadki chodzi do szkoły, dwoje do przedszkola. Najmłodsza, dwuletnia Weroniczka, przebywa w domu. Biega jak nakręcony bączek z przerwami na przebywanie w objęciach "cioci" i "wujka".
- Początki były bardzo trudne. Wzięliśmy do siebie dzieci pedagogicznie zaniedbane. Wielu nawet zwykłych czynności musiały się nauczyć. Bywały chwile dramatyczne, z każdym dzieckiem trzeba było inaczej postępować. Każde z nich to przecież odrębny charakter, od zupełnie zamkniętego do skrajnie otwartego, przemiłego. Taka prawdziwa przylepa. Po wielu dzieciach widać, że w swoich rodzinach nie zaznały prawdziwej miłości i ciepła. Musimy i staramy się im je dawać każdego dnia. Nawet podczas zabaw czy wspólnych dziecięcych gier któreś z nas ciągle musi w nich uczestniczyć. Moim zadaniem jest także odrabianie z nimi lekcji. Sama przy tym się uczę - śmieje się pani Ewa.
Dzieciaki po lekcjach nie chcą przebywać w świetlicy szkolnej. Co sił w nogach pędzą do domu. Wiedzą, że ktoś życzliwy na nie czeka z uśmiechem i gorącym obiadem.