Pan Władysław mieszka pod lasem. Gęste zarośla wręcz okalają dom i zabudowania gospodarcze. Od kilkunastu lat od wiosny do wczesnej jesieni jego stałymi gośćmi są żmije zygzakowate. Czasami wpadają nawet kilka razy w tygodniu.
Spotyka je na podwórku, w budynku gospodarczym i drewutni. Raz nawet wpełzła mu do domu. Na szczęście ma psy, małe kundelki, które szybko wyczuwają obecność żmij i alarmują go głośnym szczekaniem.
- Kilkakrotnie skończyło się to dla nich ukąszeniem. Na szczęście przeżyły - wspomina pan Władysław.
Przez kilkanaście lat styczności z tymi gadami nauczył się je łapać.
- Drażnię żmiję kijem. Wówczas największą ilość jadu zostawia właśnie na nim. Następnie wsadzam ją do wiadra i wynoszę do lasu - opowiada. Ostrzega, że to nie jest proste. Widział już jak żmija atakuje wznosząc się na wysokość kilkudziesięciu centymetrów. Na razie żadna go jeszcze nie sięgnęła.
- Żmija, której się nie prowokuje, nie atakuje. Można jednak przez przypadek ją nadepnąć. To może się skończyć tragicznie, zwłaszcza dla dzieci lub osób uczulonych i chorych - ostrzega.
W inowrocławskim szpitalu nie przypominają sobie, by w ostatnich latach trafił tu pacjent ukąszony przez żmiję. Uspokajają, że są jednak na to przygotowani. Na stanie mają surowicę.