Sprawę z zadęciem ujawniła wczorajsza "Rzeczpospolita", a sensacje zrelacjonowało kilkadziesiąt portali. "Sekta Himawanti na szczytach władzy w Polsce?" - krzyczy tytułem Fakt, "Kandydat pseudouzdrowicielem" - pyta portal w Polityce, "Służby, sekta i turniej karate" - oznajmia "Wyborcza".
Nazwisko mecenasa Kazimierza Modraszewskiego (absolwenta toruńskiego UMK) i kandydata na wiceszefa ABW znalazło się na Liście Liderów Świętych Bractw Zakonnych pośród "przewodników duchowych, mistrzów, uzdrowicieli i nauczycieli". Modraszewski figuruje tu jako "organizator zajęć Mohandżi".
Przeczytaj także:Bydgoszcz. Nadal widzą "Mohana" cień
Po ujawnieniu sensacji głos zabrał były szef ABW Bogdan Święczkowski i przedstawiciel sejmowej komisji do spraw służb specjalnych - Marek Opioła (PiS). Zdaniem obu sprawę domniemanej działalności Modraszewskiego w Himavanti należy gruntownie prześwietlić.
Problem w tym, że lista Mohana (pseudonim guru sekty Himavanti, Ryszarda M.) jest długa, a osoby, z którymi się skontaktowaliśmy najczęściej od lat nie mają z M. żadnego kontaktu albo wręcz nie miały go wcale.
Znajduje się tam m.in. nazwisko Jarosława Bullera z Torunia: - To kompletne nieporozumienie. Owszem, mąż znał Ryszarda M., który swego czasu był pomocną osobą. Od wielu lat nie utrzymuje jednak z nim żadnych kontaktów, bo M. skręcił w bardzo złą stronę - przekonuje Barbara Buller. Nic dziwnego, szaleństwo Ryszard M. pogłębia się z roku na rok od lat 90. Wówczas to pochodzący z Człuchowa jogin zagroził przeorowi Jasnej Góry wysadzeniem klasztoru przy pomocy granatów. Przed sądem tłumaczył, że granaty, owszem, chciał podłożyć, ale jadalne.
Sąd nie dał mu wiary i skazał na 1,5 roku odsiadki w zawieszeniu na 3 lata.
W kolejnych latach biegli powoływani przez bydgoskie sądy na przemian uznawali Ryszarda M. za całkowicie niepoczytalnego i zdrowego jak ryba. Mohan, wokół którego skupiła się garstka wiernych wyznawczyń, głównie groził, raz jednak pozbawił na cały dzień wolności swoją wyznawczynię.
Z aresztu rozsyłał listy z obraźliwymi wierszykami pod adresem pani prokurator. Opisywał swoje stosunki intymne z papieżem i wszędzie doszukiwał się pedofilii.
Trudno jednak odmówić Mohanowi inteligencji - na przedstawicielach organów ścigania mścił się wypisując na ich temat najbardziej plugawe zarzuty na swojej stronie internetowej. Również współpracowników brał z rękawa, wpisując nazwiska, które wpadły mu akurat w oko. Na przykład socjologa religii z UMK, doktora Pawła Załęckiego.
- Nie spotkały mnie z tego powodu bezpośrednie problemy, może dlatego, że anegdotę o Himavanti często opowiadałem studentom na zajęciach - stwierdza Załęcki. - Tego rodzaju wpisy mogą być jednak bardzo kłopotliwe, bo są łatwym sposobem na zdyskredytowanie człowieka. Przykład Kazimierza Modraszewkiego jest znamienny. Instytucje publiczne czy firmy, napotykając na taką informację, mogą zrezygnować z kandydatury osoby znajdujące się na liście sekciarza. Choćby po to, żeby nie ryzykować awantury w mediach.
Nazwisko doktora Załęckiego zniknęło już "listy Mohana", ale wśród znamionujących paranoję tekstów guru ("Pedofilski Tygodnik Powszechny znieważa Antypedofilskie Bractwo Himawanti"), znalazł się cytat z prasowej wypowiedzi naukowca bez podania źródła.
O ile sprawa Kazimierza Modraszewskiego znajdzie prawdopodobnie szybkie wyjaśnienie (dziennikarze ustalili, że panowie zetknęli się przed laty na zawodach aikido), to najbliższych kilka lat na hasło Modraszewski, internetowe wyszukiwarki odpowiedzą zapewne: "Himavanti". - To coraz poważniejszy problem - ostrzega dr Załęcki. - Bardzo trudno jest wymazać przeszłość z internetu, nawet jeśli mamy do czynienia z ewidentnym oszczerstwem. Pół biedy, gdy dotyczy to firm - one mogą zapłacić za to, aby inne treści wyparły w wyszukiwarkach te niepożądane. Ale zwykły człowiek pozostaje bezradny wobec internetu.
Rzecznik ABW zapewnił wczoraj, że kandydat na szefa Agencji nie ma nic wspólnego z Himavanti.