Młodziutki przewodniczący koła (ZMP - dop. red.) nieraz niecierpliwie obgryzał ołówek. Sam jeszcze niewiele umiał - głowił się nad wypracowaniem z literatury, pochłaniał książki, które stanowiły rzecz zupełnie nową w jego życiu, a tu musiał uczyć innych, kierować ich wspólny wysiłek do jednego celu.
W pierwszy dzień września 1939 roku Gienek miał 8 lat... Przez okno widać było tylko pola i kawałek drogi do Krosna. Tą drogą ojciec jeździł na rowerze do pracy. Powracał późnym wieczorem, kiedy w Zręcinie migotały już żółtawe światełka naftowych lamp. Ośmioletni Gienek uczy się filozofować: bezrobocie - to znaczy, że jest się głodnym, nie ma chleba, że trzeba siedzieć po ciemku, bo nie ma nafty...
- Jak to się stało, że w 1952 roku trafił pan na łamy "Gazety Pomorskiej"?
- Wyjechałem z Krosna do Jeleniej Góry, tam skończyłem technikum papiernicze. Potem dostałem tak zwany nakaz pracy - wtedy każdy dostawał taki dokument. Musiał pracować. W ten sposób trafiłem do Bydgoskich Zakładów Papierniczych. Zostałem głównym mechanikiem w BZP. Pamiętam, że do zakładów przyszła wtedy redaktor Kędzierska z "Pomorskiej". Szukała młodych ludzi, którzy idą do przodu. No i dyrekcja wytypowała między innymi mnie. I tak trafiłem na łamy.
- W BZP pojawił się pan w 1950 roku. Pamięta pan ten okres?
- (śmiech) Dostałem nakaz pracy, ale nie miałem gdzie mieszkać. Więc na początku mieszkałem w zakładzie. Potem przeprowadziłem się do przyzakładowych baraków. Tyle że te baraki najpierw trzeba było własnymi siłami wybudować...
- Przeprowadzka z Jeleniej Góry do pracy w Bydgoszczy, żadnej rodziny, mieszkania, w dodatku studia. Było ciężko?
- Trzeba było chodzić do pracy, codziennie na te 8 godzin, a potem - wieczorami - jeszcze się uczyć. Studiowałem wówczas w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Dzisiaj sytuacja studentów jest zupełnie inna, nie ma czego porównywać. Kiedy czasami wracam do tamtych czasów, to myślę, że - mimo wszystko - jedna rzecz była dobra: po skończonej nauce na młodego człowieka nie czekało bezrobocie. Dostawał skierowanie do konkretnego zakładu, do pracy. To było zagwarantowane. A dzisiaj studenci kończą się uczyć i muszą szukać zatrudnienia w innych niż wyuczone zawodach.
- Na pewno pamięta pan Bydgoszcz z lat 50...
- Błonie, Leśne, Wyżyny - tam były pola...
- Dzisiaj po Bydgoskich Zakładach Papierniczych, które pomagał pan budować, też nic nie zostało...
- Przy Siedleckiej została kupa gruzu. Nawet komina nie oszczędzono. Nie ma też innych bydgoskich zakładów, w których pracowałem - Eltry i Kobry na przykład. Takie czasy.
- Czy po latach ocenia pan, że wtedy, w latach 50., dostał jakąś szansę od losu?
- To nie jest tak. Studiowałem i pracowałem, w Bydgoskich Zakładach Papierniczych przy ul. Siedleckiej zbudowałem cały oddział zajmujący się przerabianiem słomy na papier... Inżynierem zostałem w 1970 roku. Doktorat uzyskałem na Politechnice Wrocławskiej w 1981 roku. Wtedy po prostu chciałem się uczyć.
- Ile wynalazków pan opatentował?
- Sześćdziesiąt cztery. Ekrany dźwiękochłonne mojego pomysłu zostały zainstalowane w wielu zakładach, między innymi w Janikowie.
- A pański najlepszy wynalazek?
- Urządzenie do wzbogacania powietrza w tlen. To wirówka. Cząsteczki azotu jako cięższe od tlenu zostają odrzucone, powietrze jest bogatsze w tlen. Urządzenie można wykorzystać na przykład w szpitalach - choć na to akurat, biorąc pod uwagę kiepska sytuacje finansową w służbie zdrowie, nie liczę. Ale wynalazkiem zaczęli się interesować producenci systemów grzewczych, bo zapewnia ono efektywniejsze spalanie i mniej zanieczyszczeń.
- Co pan poczuł, gdy chciałem po ponad 50 latach porozmawiać z panem o czasach, w których był pan jednym z bohaterów publikacji w "Pomorskiej"?
- Niedowierzanie i zaskoczenie. Że po tylu latach gazeta jeszcze interesuje się takimi ludźmi. Żałuję, że ten mój czas tak szybko minął. Wielu z nas już odeszło... Ja jeszcze nie.
Cytowane fragmenty pochodzą z artykułu w "Gazecie Pomorskiej" z 1952 roku.