Przenoszone, burzone, przemianowywane, wznoszone od nowa, odsłaniane uroczyście, zasłaniane wstydliwie, dublujące się, pączkujące w postępie geometrycznym; Monty Python wykroilby dwie tony skeczy z historii nadwiślańskich obelisków ku czci. To co się dzieje z bydgoskim monumentem na Starym Rynku, nieźle wpisuje się w ten schemat.
Miał upamiętniać hitlerowską zbrodnię, a stał się kością niezgody pomiędzy - będę pompatyczny - dawnymi a nowymi czasy. Brzydki nad podziw, wielki ponad miarę, wrósł jednak w miejski pejzaż. Mieszkam w Bydgoszczy od zawsze, a to już jest bardzo długo. Usiłowałem sobie przypomnieć, jak wyglądał rynek bez niego: nie pamiętam, naprawdę. Teraz będzie go coraz mniej; zniknie kamienny szaniec, sam obelisk ma zostać, ale nie płakałbym, gdyby i jego zabrakło. Bo choć wielu na pewno będzie sądzić inaczej, to nie w pomnikach jest nasza pamięć; możemy pamiętać i bez nich, zapomnieć - z nimi. Gdyby było inaczej, bylibyśmy narodem po uszy zanurzonym w przeszłości, a jesteśmy historycznymi analfabetami. Wcale nie dotyczy to tylko młodego pokolenia, bo tak naprawdę to nie chcemy pamiętać, do niczego nam ta pamięć nie jest potrzebna. A rocznicowe podpomnikowe celebracje, obrzędowe wiązanki kwiatów, drętwe mowy ceremonialne i dumnie pierś wypinające poczty sztandarowe nie są żadnym lekarstwem na społeczną amnezję. I choć to temat na całkiem inne opowiadanie, jednak musiałem to napisać, bo jestem zażenowany, gdy oglądam te przeróżne, dziś nazwyczaj modne, historyczne inscenizacje rodem z prowincjonalnego gabinetu figur woskowych, tak prawdziwie opisujące przeszłość jak powieść science-fiction życie na Marsie. W tym miejscu chciałem pozdrowić urzędników z ratusza, którzy wpadli na genialny - w ich opinii - pomysł ułożenia kilku worków z piaskiem w centrum Bydgoszczy, co - ciągle ich zdaniem - mialo stać się przypomnieniem warszawskich powstańczych barykad i krwawej zagłady milionowego miasta. A stało się kiczem.
Sądzę, że swoistym przedłużeniem tego sposobu myślenia i działania ma być odbudowa tzw. zachodniej pierzei bydgoskiego rynku (wszak kłopotliwego szańca zaraz nie będzie), poprzez odbudowanie stojącego w tym miejscu do wojny kościoła. I tak oto ma powstać z niebytu kolejna nieciekawa atrapa - sam kościół wcale nie był porażającym cudem architektury - potrzebna do szczęścia tylko tym których ambicją jest powrót do zapyziałej, małej, przedwojennej Bydgoszczy, z grzeczności, a więc nieprawdziwie nazywanej małym Berlinem. (Przy okazji: ostatnio i publicznie ktoś powiedział, że moje miasto jest piękne jak Amsterdam, a faceci, którzy nigdy Holandii na oczy nie widzieli, zapiali głośno z zachwytu. Smętne dowartościowanie się prowincjuszy, całkiem jak ta nasza Wenecja Bydgoska; nikomu kto był nad Grande Canale przez usta nie przejdzie taka bzdura).
Kiedyś miejski architekt zastopował likwidację kocich łbów na Dworcowej, bo zabytkowe. Człowieka już nie ma, stare wyboje są coraz starsze, resory szlag trafia. Właśnie w takich przypadkach mówi się, że historia jest wiecznie żywa.