Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jeśli nie nastąpi coś nieoczekiwanego, PO i PiS będą walczyły jeszcze trzy lata

Jacek Deptuła [email protected]
Wedle Platformy jest całkiem dobrze, kryzys przechodzimy suchą nogą. Opozycja na czele z PiS przekonuje zaś, że jest tragicznie.
Wedle Platformy jest całkiem dobrze, kryzys przechodzimy suchą nogą. Opozycja na czele z PiS przekonuje zaś, że jest tragicznie. archiwum
Pięćdziesiąt tysięcy albo sto. A może kilkaset tysięcy demonstrantów budziło niedawno Polskę w Warszawie?

Tyle naliczył organizator marszu o. Tadeusz Rydzyk. Jarosław Kaczyński nie musiał się wcale trudzić, by wykorzystać rosnącą frustrację Polaków. Tymczasem premier Donald Tusk jakby nie dostrzegł tej manifestacji. Otrzeźwiły go jedynie sondaże, w których pierwszy raz od lat górę bierze PiS. I coraz częściej padają pytania, kiedy Polacy znów wyjdą na ulicę.

Bez wątpienia frustracja będzie narastać, choćby dlatego, że niewiele rozumiemy z tego, co się dzieje. Wedle Platformy jest całkiem dobrze, kryzys przechodzimy suchą nogą. Opozycja na czele z PiS przekonuje zaś, że jest tragicznie. Utytułowani ekonomiści też zachowują się jak politycy - jedni wieszczą, że w 2013 roku znajdziemy się na dnie, inni że gospodarka sobie radzi. A my widzimy jeszcze co innego w portfelach. I tak ma być przez całe trzy lata?

30 października 2005 roku wybuchła otwarta wojna między PiS a PO. Idea prawicowego rządu PO-PiS legła w gruzach. Kilkanaście dni wcześniej Jarosław Kaczyński i jego brat odnieśli podwójne zwycięstwo. PiS zdobyło 150 mandatów w Sejmie, a Lech Kaczyński został prezydentem. Bezpośrednią przyczyną konfliktu było odrzucenie przez PiS kandydatury Jana Rokity na premiera. Pycha PO została ukarana - Rokita reklamował się jako "premier z Krakowa", a ulica żartowała, że owszem, jest premier Marcinkiewicz, ale z kapelusza.

Przeczytaj także: Premierze - i co dalej?! Expose Donalda Tuska rozłożone na czynniki pierwsze

Prezes Kaczyński proklamował IV RP, która upadła pod własnym ciężarem po dwóch latach. A potem było już tylko gorzej. Wrogość obu prawicowych partii przerodziła się w nienawiść po katastrofie smoleńskiej. Wyniszczająca wojna polsko-polska nabierała rozmachu i dziś można ją nazwać już siedmioletnią. Jeśli nie nastąpi jakieś trzęsienie ziemi - potrwa jeszcze trzy lata.

Ubiegłoroczne wybory zabetonowały i tak już skostniały dwupartyjny system polityczny, który niczego dobrego Polsce nie przynosi. Nie było w ostatnim dwudziestoleciu sytuacji, by osobiste urazy i nienawiść dwóch polityków tak silnie przekładały się na życie milionów. Nie ma dosłownie ani jednego punktu, co do którego Jarosław Kaczyński mógłby się zgodzić z Donaldem Tuskiem. Na ich otoczenie też nie ma co liczyć - PiS i PO to partie wodzowskie, a wodzowie tolerują tylko ordynansów.
Największym, niezrozumiałym błędem Donalda Tuska było okopanie się po ubiegłorocznym zwycięstwie na z góry upatrzonych pozycjach. Zamiast rządzenia było administrowanie państwem, tłumaczone przez niektórych jako zarządzanie kryzysem. Strategia sprawdzała się tylko do Euro 2012, kiedy zdumieni obywatele zaczęli pytać, gdzie właściwie jest premier, skoro szwankowało nawet administrowanie! Atutowe jakoby asy premiera zaliczały coraz więcej porażek. W resorcie zdrowia od pierwszych dni ministra Arłukowicza nasilał się bałagan; minister Nowak, zmęczony autostradami i kolejami zniknął gdzieś za horyzontem. Minister Mucha od sportu ośmieszała się co parę dni, a wicepremier Pawlak zachowuje się do dziś, jakby nie oglądał korupcyjnych taśm Serafina. Wielki skok PSL na stanowiska jest znany, ale nikt nie udokumentował tego w sposób tak oczywisty. Młokos z PSL, minister pracy i polityki społecznej Kosiniak-Kamysz, nie wychylał nosa zza biurka, kiedy rosły statystyki bezrobotnych i filcowały się świadczenia społeczne. Wreszcie na głowę Tuska spadła afera Amber Gold i sprawa koszmarnych pomyłek przy pochówkach smoleńskich ofiar.

Znakomicie wykorzystał to prezes Jarosław Kaczyński, który bezbłędnie rozegrał - jak to nazywa - kampanię jesienną PiS. Kiedy premier wypoczywał po trudach Euro, w sztabach PiS przygotowywano precyzyjny plan kampanii. I to na wszystkich frontach: debaty o bezrobociu, zdrowiu i gospodarce, marsz "Obudź się Polsko", konferencje na temat katastrofy smoleńskiej. Reakcja Platformy była żałosna: poczekajmy, co powie premier w tzw. drugim exposé.

Miało to być uderzenie, które zneutralizuje jesienną kampanię PiS. Tyle że niemal wszystkie sondaże zrobione po długo oczekiwanym wystąpieniu nadal dają znaczną przewagę PiS. Dlaczego? Bo mało kto już wierzy premierowi. Jak na ironię w pierwszym +exposé z 2007 r. Tusk pytał dramatycznie, dlaczego legło w gruzach zaufanie obywateli do władzy. Itłumaczył: "Nie oszukujmy się: dzisiaj w Polsce mało kto wierzy w to, że politycy idą do władzy, do parlamentu, do samorządu po to, aby bezinteresownie służyć Polakom i Polsce. To trzeba i można zmienić. Polacy mogą odzyskać wiarę w to, że wszyscy jesteśmy po to, aby im służyć"... Kiedy dziś czyta się te słowa, nie wiadomo - śmiać się czy płakać.

Te słowa powinien sobie co rano przypominać nie tylko Donald Tusk, także Jarosław Kaczyński. Jaki bowiem sens i jaką skuteczność - poza socjotechnicznym zabiegiem - ma organizowanie wielkich debat o przyszłości Polski bez przedstawicieli rządu? Z kim spierali się eksperci PiS? Jakimi argumentami bronili się rządzący? Scenariusz był łatwy do przewidzenia - rząd odpierał zarzuty na swoich konferencjach i na tym się kończyła dyskusja dwóch głuchych. Ale jedno trzeba prezesowi Kaczyńskiemu oddać: zmusił rząd, by wyszedł z okopów i przynajmniej coś zadeklarował. Jak na polskie warunki to bardzo wiele.
Najciekawsze czasy jednak przed nami. Czy z tej siedmioletniej wojny wyłoni się lepiej rządzona Polska, w której politycy rzeczywiście będą nam służyć? To wydaje się niemożliwe przynajmniej w perspektywie kilku lat. Premier Tusk znów obiecał, że nie będzie gorzej, choć wszystko wskazuje na pogłębienie kryzysu.

Po drugie - żadna z partii zasiadających w Sejmie nie ma zdolności koalicyjnych, poza ludowcami, którzy pójdą z każdym, kto wygra. Janusz Palikot ze swoim pospolitym ruszeniem zapowiadał, że skruszy zabetonowany układ polityczny i stworzy nową jakość. I od roku jest żałosnym trybunem. Czasy są wręcz stworzone dla lewicy, ale Leszek Miller snuje się bez sensu korytarzami Sejmu. Zbigniewowi Ziobrze woda sięga już po nos, lecz przekonuje, że płynie się świetnie. Co gorsza, liderzy otoczeni są tylko armią ordynansów przekonujących generała, że nie jest nagi.

I po trzecie: Jarosław Kaczyński nigdy nie zrezygnuje z marzeń o IVRP i po jego kolejnym dojściu do władzy utoniemy w zalewie komisji i śledztw rozliczających rządy PO.

I znów częściej mówi się więc na stołecznych salonach, że Aleksander Kwaśniewski zaczyna tworzyć nowe ugrupowanie lewicowe. Zamierza podobno oprzeć się na SLD i przeciągnąć na swoją stronę członków Ruchu Palikota, a być może nawet lewe skrzydło Platformy. Byłoby to rzeczywiście coś nowego, ale przedtem z wodzowskich ambicji musiałby zrezygnować Miller i Palikot. A to niemożliwe.

Najlepszym więc symbolem tego, co dzieje się w Polsce, jest sławetna wpadka na Stadionie Narodowym. Leje się nam na głowę, nogi grzęzną w błocie i czekamy, kiedy dach zostanie wreszcie zasunięty. Ale siedzący w loży honorowej dobrze opłacani politycy kłócą się, kto nie zamknął dachu i czy on w ogóle da się zasunąć.

Czytaj e-wydanie »Lokalny portal przedsiębiorców

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska