https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kolejka do nieba

JOANNA GRZEGORZEWSKA [email protected]
Mirosław Grzegorek ma rybki, pluszowe pieski, miśki, pajacyka i... katalogi mebli.
Mirosław Grzegorek ma rybki, pluszowe pieski, miśki, pajacyka i... katalogi mebli.
Budynek jest nawet, nawet. Nie za duży; za mały też nie można powiedzieć. Joanna Grzegorzewska I jest to budynek ważny, wyjątkowy nawet. Mieszkają w nim ludzie, którzy - codziennie rano, po obiedzie, wieczorem i w nocy - stają w kolejce. Można rzec, w kolejce do nieba.

Porządku w tym ogonku pilnuje święty Piotr. Bramę otwiera dwa razy w roku, czasem trzy, ale bywa, że nawet więcej.
Kolejka jest więc raz długa, raz trochę krótsza.
Dzisiaj w kolejce stoi ponad 70 osób. Na wejście do niej czeka pięć kolejnych.
To dużo.
Budynek jest więc nawet, nawet. Nie za duży, nie za mały. Piętrowy, wyremontowany, z dwoma windami. Przy wejściu wisi tabliczka z napisem Dom Pomocy Społecznej "Jesień Życia" w Bydgoszczy. W niektórych oknach - pranie. Wszyscy, zanim tu przyszli, skurczyli się już o dwa, trzy centymetry, trochę wygięli, pomarszczyli, a kolor włosów - obojętnie jaki był - zamienił się na srebrzysty. Albo gołębi. Nic dziwnego - najmłodsi mają 65 lat.
Każdy z pensjonariuszy miał kiedyś swój dom. Tylko dwie osoby z "Jesieni Życia" są obłożnie chore. Dlaczego więc...
Większość odpowie, że po prostu chciała się tu znaleźć, że to było najlepsze rozwiązanie, że...
Powodów tego chcenia jest jednak dużo. A dokładniej: tak wiele, jak mieszkańców tego domu.
My poznamy trzy.

Pan od rybek

Pani Marcia nie widziała syna ponad 10 lat, ale nie chce podać nazwiska, żeby mu przykro nie było.
Pani Marcia nie widziała syna ponad 10 lat, ale nie chce podać nazwiska, żeby mu przykro nie było.

Mirosław Grzegorek ma rybki, pluszowe pieski, miśki, pajacyka i... katalogi mebli.

Mirosław Grzegorek, 71 lat, wykształcenie średnie techniczne. Schludnie ubrany, szczupły, wydaje się sympatyczny. Rozmawiam w jego pokoju, który ma tylko dla siebie. Oprócz stolika (w wazonie bez), jednego krzesła (z poduszką), jednej szafy, łóżka, na którym siedzi wśród pluszowych misiów, piesków i pajacyków, oprócz telewizora, radia (włączone), półki wiszącej, kwiatów, obrazków na ścianie jest tu coś jeszcze - akwarium. A w nim - glonojady i skalary, siedem rybek w sumie.
- Te pluszaki to od pana dzieci?
- Ja samotny jestem, jedna sztuka. A te pluszaki...
A te pluszaki sam sobie pokupował. W mieście. I zawsze było tak: idzie sobie, idzie, a tu jakiś pluszak z wystawy się śmieje, jakby chciał powiedzieć: weź mnie Mirek, weź. No, to go brał. Teraz jednak...
- Serducho się zepsuło. I kuniec.
Mirosław Grzegorek ma więc rozrusznik serca.
I powiada, że jest tu już dobrych dziewięć lat, czyli prawie dziesięć. I to z własnego wyboru. Wcześniej mieszkał w starym budownictwie - palić w piecu trzeba było, starać się o jedzenie, prać, sprzątać. Jednym słowem trzeba było o mieszkanie i o siebie dbać, a sił zamiast przybywać, ubywało. "Zacząłem więc kombinować, komu by to zlecić" - opowiada dalej monotonnie. "Zrobiłem wywiad, popytałem, pomyślałem". I z tego myślenia wyszło, że to wszystko zlecić może tylko domowi pomocy społecznej. Napisał wniosek, trafił do "Jesieni Życia". I szybko się tu nawet odnalazł. Bo tu, proszę pani, trzeba wejść w taki tryb. Bo gorsza sprawa jest dla tych, co ich rodzina wyrzuciła, bo takie osoby za dużo wspominają, za dużo - jak mówi - się nad złymi myślami skupiają. A on nie ma o czym myśleć. On żyje tym, co jest teraz, a nie tym, co było kiedyś. Syn w Niemczech, więc...
- To jednak ma pan rodzinę?
Mirosław Grzegorek tak jakby kulił się w sobie.
Ma syna, miał żonę, ale się rozwiódł. A jak się rozwiódł, to taka rodzina, zupełnie jak nie rodzina, prawda? Zresztą, kontaktu nie mają ze sobą od wielu, wielu lat. Nie ma nad czym się zatrzymywać.
- A pana syn wie, że pan tu jest?
- Raczej nie. Ale żona tak.
Żona tak, bo raz nawet tu zadzwoniła. Chciała się spotkać, pogadać, wyznaczyła miejsce, czas. Ale on nie poszedł. Bo po co? Po co rozdrapywać stare rany, po co gadać po próżnicy. Że niby mocniej zabiłoby serce albo przykro by się zrobiło? Jego życie zmieniło się tak, jak się zmieniło i już. Nie, nie - zdjęć nie pokaże, bo nie ma żadnego. "Wszystkie zniszczyłem" - powie zaraz. To może drugą żonę znaleźć? "Ale mnie na sercu ciągle ta pierwsza sprawa leży".
- Nie brakuje mi tu niczego - zapewnia Mirosław Grzegorek. Nie ma przyjaciół, ale jak chce z kimś pogadać, to zawsze sobie kogoś znajdzie, na kawę zaprosi. A jak nie, to na spacer do ogrodu pójdzie. Posłucha radia, obejrzy film w telewizji (ale nie o miłości, bo to sama lipa, lecz o amerykańskich stróżach prawa na przykład). No i ma swoje hobby - urządzanie pokoju.
Mirosław Grzegorek wyciąga katalogi (kiedy ich nie ogląda, leżą schowane pod poduszką). I pokazuje - taką kanapę by chciał (duża, obicie skóropodobne w kolorze piasku), i szafę nową (z jasnego drewna), i półkę, i większy pokój.
- Niektórzy tęsknią za domem, bo to jest przykro, jak rodzina cię z domu wyrzuci, no może nie dosłownie, ale... Jest za kim tęsknić, po prostu - powiedział mi chwilę temu. - Nie rozumiem tego. Kiedyś w jednym domu żyły ze sobą trzy pokolenia i jakoś dobrze było. A teraz? Jak młodym może przeszkadzać schorowana babka? Gdyby mnie tak rodzina załatwiła to... to by już nie była moja rodzina.
Ale Mirosław Grzegorek rodziny nie ma.

Kobieta w apaszce

Elżbieta Bielicka powiedziała, że na łaskę dzieci nie pójdzie.

Elżbieta Bielicka, lat 92. Mieszka na piętrze z 80-letnią Wandą i 87-letnią Antoniną.
Elżbieta Bielicka nie wygląda na swoje lata: humoru mogłaby pozazdrościć jej niejedna młódka, dobrego wzroku i przejrzystego umysłu - niejedna dużo młodsza koleżanka. Zawsze elegancka, uczesana, z apaszką na szyi. Gdyby nie to serce, gdyby nie ta operacja biodra i balkonik, na którym musi się wspierać...
- Mąż zmarł dziesięć lat temu, a ja zostałam sama. Miałam opiekunkę, co mi obiad robiła, sprzątała, gotowała, ale z tej opiekunki nie byłam zadowolona, bo mnie okradała. Zabierała mi pieniądze, proszek do parania odsypywała, wyjadała grzybki ze słoika. Musiałam ją odesłać, a sama w domu być nie mogłam - zaczyna opowieść.
Wnuczka więc wniosek napisała, wysłała. Ale wcześniej ona, Elżbieta Bielicka, zrobiła rozpoznanie. Przyszła tu, zobaczyła, że ładny ogród, stwierdziła - da się żyć. Dopiero później powiedziała wnuczce: pisz.
- Ma pani dwójkę dzieci.
- Syn chory, drugi ciężko pracuje od poniedziałku do piątku, synowa też, jedna wnuczka w Warszawie, druga w Londynie, a ja nie mogłam być sama w domu.
Zresztą, o tym przyjściu, tutaj, mówiła, jak jeszcze żył mąż. Mąż słuchać jej co prawda nie chciał, ale ona postanowiła - na łaskę dzieci nie pójdzie, a sama w domu nie zostanie. Bo jakby ataku dostała, to co? Umarłaby. A tu? Opiekunki wysmarują ją kremem, włosy na wałki nawiną, jeść dadzą, oprać opiorą, wykąpać wykąpią...
- Lepiej tak?
- Lepiej.
- A dzieci odwiedzają?
Elżbieta Bielicka smutnieje.
"Raz, dwa razy w miesiącu" - odpowie za chwilę. "Za mało czasu mają" - doda jeszcze. Wytłumaczenie zresztą znajdzie nawet na brak telefonów. "Pewnie ciągle zajęte, dodzwonić się nie mogą". Mąż za to...
O mężu Elżbieta Bielicka może opowiadać godzinami. Bo go kochała. Bo innego tak dobrego by nie znalazła, bo... Lekarze mówili, że będzie żył, ale się nie udało. Umarł osiem dni po operacji trzustki. Gdyby nie to, dwa miesiące później obchodziliby diamentowe gody. Zostały wspomnienia. Ze ślubu chociażby. Wspomnienia pięknej sukni i Ave Maryja, które im w kościele śpiewali. I to ich pierwsze spotkanie też dobrze wryło się w pamięć: maj, dwa lata przed ślubem, on ma inną panienkę, ona jeszcze bez ukochanego. Ktoś mówi: "zagrajmy we flirta", kto inny wyciąga karty. On kładzie przed nią kartonik z pytaniem "kiedy się spotkamy", ona odpowiada kartą: "niedziela". I robią to, co zapowiedzieli, spotykają się w parku, ale widzi ich jego dziewczyna. - Następnego dnia poszłam więc do niej i mówię: nie myśl, że ja będę z nim chodzić, a ona mi mówi, Elka, bierz go. Więc wzięłam.
Elżbieta Bielicka może o swoim mężu, który zmarł 10 lata temu, długo opowiadać. I o swojej pracy bileterki w kinie "Pomorzanin" także (ile to się filmów obejrzało, ile kronik, ile ciastek zjadło, ile kiełbas się na zapleczu grzało - szkoda, że tego kina już nie ma). Koleżanki? Te z pracy już poumierały. Ale przychodzą tu do niej inne - młodsze, te, które z nią na jednej ulicy mieszkały.
- A dzieci nie powinny pani częściej odwiedzać?
- Nie mogę od nich tego żądać.
- Żądać?
- Oni mnie zapraszają na święta, w zeszłym roku byłam u nich na działce, ale...
Ale ona nie może chodzić - na tarasie musi więc siedzieć albo w pokoju. Ani wyjść, ani pochodzić, ni pospacerować. A chodzić jest gdzie - ładny las, świeże powietrze, kwiaty polne, cisza. Ale ona chodzić nie może, więc lepiej kłopotu nie robić. "Bo czy mi tu źle?" - pyta, żeby zaraz sama sobie odpowiedzieć, że lepiej niż tu nie miałaby nigdzie.
Elżbieta Bielicka ładnie wygląda w tym szarym swetrze. I twarz ma pięknie pogodną, ale oczy...
Oczy ma smutne.

Pani Marcia

Pani Marcia nie widziała syna ponad 10 lat, ale nie chce podać nazwiska, żeby mu przykro nie było.

Jest malutka, drobniutka i słabo słyszy, trzeba więc do niej mówić powoli, wyraźnie i głośno. Ma 93 lata, 40 lat pracy w kuchni i przy maszynie w fabryce rowerów, i syna, którego od ponad dziesięciu lat nie widziała. Opiekunki mówią o niej "pani Marcia".
- Mieszkałam sama w bloku, ładnie było, pokój z kuchnią i wnęką miałam, łazienka wykachelkowana, balkon długi na siedem metrów. Zostawiłam, żeby tu przyjść. Do syna? Do syna nie poszłabym za żadne skarby. Gdybym poszła, on i jego żona wykończyliby mnie.
Ale kiedyś było inaczej. Kiedyś żył mąż (zmarł 25 lat temu), a syn był dobrym dzieckiem. Ale wszystko się zmieniło. Wszystkiemu winne jest otoczenie.
- Jakie otoczenie?
- Takie, co psuje dobre dzieci.
Pani Marcia, jej syn i synowa mieszkali kiedyś razem. W jej - pani Marci - trzypokojowym mieszkaniu. Miało być tak: syn idzie do pracy, synowa też, a ona pomaga im gospodarzyć, ale te grubsze rzeczy robią oni, bo staruszce nie można wszystkiego przecież zlecić.
Stało się inaczej.
Pani Marcia gotowała obiady, wnuka chowała, pranie robiła, sprzątała. A dzieci? Przychodziły z pracy, jadły obiad i... I nic nie robiły. A kiedy pani Marcia skarżyła się, że zmęczona, że może naczynia by chociaż umyli, oni zawsze mówili - "musimy swoje sprawy załatwić". I z domu wychodzili. I wracali w nocy. - Co robili? Nie wiem. Oni mało ze mną rozmawiali.
Pani Marcia nie wytrzymała: poszła do spółdzielni i zamieniła duże trzypokojowe mieszkanie na dwa mniejsze. Dwupokojowe dała im, sobie zostawiła pokój z kuchnią.
Syn powinien być wdzięczny.
Powinien, ale nie był. Tylko ciągle przychodził po pieniądze. Ona im mówiła, że emerytura mała, że mieszkanie trzeba opłacić, kupić coś do jedzenia, a on na to, że matka zawsze musi dać. Więc dawała - 50 zł, 100 zł, czasami 10 zł. Dawała, pożyczała? W każdym razie oni nigdy nie oddawali. Nie pomagali też, zakupów nie zrobili, nie sprzątali. Tylko rękę ciągle wyciągali.
Pani Marcia mieszka tu już osiem lat; nie wie, co się z synem dzieje. Pewnie dalej pracuje jako palacz, synowa pewnie wcale.
Pani Marcia mówi, że dobrze zrobiła: - Kiedy im mówiłam, że pójdę do domu opieki, to śmiali się i mówili - tam to mama dopiero będzie miała - a ja tu mam przecież lepiej. Panie opiekunki wykąpią, ubiorą, obiad, śniadanie przyniosą. Mogę się położyć, nic nie muszę robić. A gdybym ja tam była... Tutaj życie sobie przedłużyłam. Z drugiej strony - nie wiedzieć matki tyle czasu?
I ten koniec rozmowy, który chciałabym zrozumieć, ale nie potrafię: - Nazwisko? Syn jeszcze artykuł przeczyta, przykro by mu się zrobiło. Może lepiej nie wymieniać?

***

Większość powie, że po prostu chciała się tu znaleźć, że to było najlepsze rozwiązanie, że... Powodów tego chcenia jest jednak dużo. A dokładniej: tak wiele, jak mieszkańców tego domu. Czytelnik poznał trzy. Tylko trzy.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska