Dokładnie 81 lat temu, 4 marca 1930 roku w Bydgoszczy przed Sądem Okręgowym stanął doktor D. Następnego dnia mężczyzna stał się bohaterem jednego z najgłośniejszych procesów o praktyki znachorskie w Polsce.
Jak wróżbita zrobił biznes...
Sprawę szeroko relacjonowali dziennikarze Dziennika Bydgoskiego, ówcześnie jednej z najpoczytniejszych gazet Pomorza i Kujaw. Jak podawało czasopismo, uzdrowiciel prowadził swe niecne praktyki w Bydgoszczy, w mieszkaniu przy ulicy Malborskiej. W procederze uczestniczyła też żona D. Mało tego, praktyki znachorskie przynosiły mu tak pokaźny dochód, że zatrudnił nawet dodatkową asystentkę.
Dziennik Bydgoski podaje, jak miały wyglądać rzekome praktyki doktora D. "Przykładał choremu do głowy krzyżyk drewniany, którego nie zawahał się używać do swych szalbierskich sztuczek, potem rozpoczynał z pietyzmem różne hokus-pokus, a więc dmuchnął ogłupiałemu człowiekowi po trzy razy w jedno i drugie ucho, trzy razy w usta, obchodził chorego trzy razy, ściskał za mały palec lewej nogi, odmawiając przytem jakieś tajemnicze zaklęcia..."
Szalbierz i demoralizator
Sesję u znachora urozmaicała jego żona. Gdy doktor D. "czarował" swoich pacjentów, kobieta była wprowadzana w trans. Jak podaje "Dziennik", w trakcie rzekomej hipnozy wygłaszała diagnozę i przepisywała leki. Najczęściej były to ziołowe napary.
Już pod koniec 1929 roku na policję zaczęły zgłaszali się poszkodowani przez znachora. Jako, że zyskał niemałą popularność, było wśród nich kilkudziesięciu mieszkańców Wielkopolski i Pomorza. Za jedną wizytę D. żądał od 220 do 350 zł, zależnie od przypadłości.Przy czym przeciętna pensja robotnika w 1930 roku w Bydgoszczy wynosiła około 400 zł.
Na tym jednak nie koniec niecnych praktyk szalbierza z Bydgoszczy. Został również oskarżony o "demoralizowanie młodych ludzi, zachęcając ich do rozpusty" - podaje dziennik. W gazecie nie ma informacji o tym, jak zakończył się proces doktora D.
Oberżysta wystrzelił z fuzji
Również 4 marca 1930 roku bydgoskie gazety rozpisywały się o zajściu w Łochowie. W nocy z 2, na 3 marca doszło tam do krwawej awantury w restauracji Detiny. Bójkę rozpętali bawiący się tam żołnierze. A głównym bohaterem zajścia był mieszkaniec Prądów (wtedy podbydgoskiej wsi, obecnie osiedla) nazwiskiem Kozłowski oraz listonosz Olszewski.
Poszło o kobietę. Odpuścić nie chciał ani rycerski prądowianin, ani goniec pocztowy. Gdy awantura przeniosła się przed restaurację i dżentelmeni wzięli się za bary, spór postanowił załagodzić właściciel lokalu. Niestety z fatalnym skutkiem. Widocznie sytuacja go przerosła, bo wybiegł przed restaurację z fuzją w rękach i zaczął strzelać do gości. "Zostało rannych kilka osób, trwa dochodzenie w tej sprawie" - krótko kończy wzmiankę Dziennik Bydgoski.
Otto Kielz niczym Mackie Majcher
Nie tylko bydgoskie ogrody i parki przeważyły, że do miasta na początku XX wieku przylgnęło określenie "mały Berlin". Terror, który opanował Bydgoszcz w latach 20. można porównać tylko do strachu, jaki w Berlinie mógł zasiać rozsławiony przez Bertolta Brechta literacki "Kuba Rozpruwacz", Mackie Messer.
Strach wśród bydgoszczan, ale też mieszkańców okolicznych miejscowości - Prądów, Łochowa, Osielska - zasiał Otto Kielz. Bandyta dorywczo parał się murarką, a gdy nie miał zajęcia, kradł, gwałcił i... jak podkreślali ówcześni śledczy - nie oszczędzał świadków. W przeciwieństwie jednak do nożownika Mackiego Messera (w polskich przekładach bardziej znanego pod przydomkiem Majcher), o którym balladę skomponował Kurt Weill, Kielz nie działał sam.
Cały tekst możesz przeczytać dzięki e-wydaniu Gazety Pomorskiej
Kup e-wydanie Gazety Pomorskiej