Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Ziemiec: Skoro dotknęło to mnie, to po co?

Rozmawiał Roman Laudański
Spotkanie z Krzysztofem Ziemcem zorganizowała bydgoska Fronda w fordońskim "Wiatraku"
Spotkanie z Krzysztofem Ziemcem zorganizowała bydgoska Fronda w fordońskim "Wiatraku" Paweł Skraba
Rozmowa z Krzysztofem Ziemcem, dziennikarzem telewizyjnych "Wiadomości", autorem książki "Wszystko jest po coś".

- Zaczniemy tytułem pana książki: "Wszystko jest po coś"?

- W życiu każdego człowieka - nie mam wątpliwości - wszystko jest po coś. Niektórzy nazwą to przypadkiem, inni zrządzeniem losu czy wolą boską, ale to ma wspólny mianownik.

- Jak pan nazywa swoje, tragiczne, doświadczenie?

- Przypadek, nieuwaga? To się może zdarzyć w domu każdego z nas. Często myślimy, ze rzeczy trudne, makabryczne wydarzają się tylko w patologicznych domach, gdzie ludzie się nie kochają i jest dużo alkoholu. Tymczasem jesteśmy normalną rodziną i przekonałem się, że takie wypadki mogą zdarzyć się wszędzie i wynikają z szybkiego trybu życia, chwili zapomnienia. W letni czerwcowy wieczór, tuż przed godz. 23, żona nastawiła w tygielku parafinę kosmetyczną, żeby zanurzyć w niej dłonie. Jest alergikiem, pękała jej skóra na dłoniach, a parafina przynosiła ulgę. Zapomniała o niej i poszła do łóżka. Dzieci spały, a ja po całym dniu odmakałem w wannie i Bogu dzięki - mam długi nos - poczułem, że coś mi dziwnie pachnie jakąś smażeniną. Wyszedłem z wanny, w kuchni zobaczyłem łunę. Parafina uległa samozapłonowi. Teraz jestem mądry, wiem, ze to się może zdarzyć. Opowiadał mi o tym pan w przychodni, do której chodziłem na rehabilitację. W ramach solidarności chorych - w szatni...

- lub w kolejce...

- ...opowiedział mi, że kiedyś uszczelniali parafiną beczki z ogórkami do kiszenia. Kiedyś zostawili parafinę na małym ogniu, poszli na przerwę i wszystko wybuchło. Jak wybucha na świeżym powietrzu, to nie ma problemu, ale w mieszkaniu - jest. Przecież w naszych mieszkaniach wszystko jest palne. Meble, wykładzina, dywan, ubrania...

- ...książki i gazety.

- Niestety, tak. Najpierw - jako stary harcerz - przykryłem garnek pokrywką licząc, że odcięcie powietrza zdusi ogień, ale wtedy nastąpił wybuch. Chciałem to wynieść. Nie pomyślałem, że garnek był rozgrzany do czerwoności i wypadnie mi z rąk. Płonąca parafina oblała mnie i podłogę. Wpadłem w ten ogień. Padałem, wstawałem. W korytarzu natychmiast zajęła się, kupiona kilka tygodni wcześniej sosnowa szafka wypchana gazetami do przeczytania. Nad nią były korki, które się przepaliły, wszystko wysadziło. Trwało to sekundy, może minuty.

- Myślał pan o dzieciach, żonie?

- Próbowałem je ratować. Biegałem między kuchnia i balkonem wzywając pomocy. Mieszkaliśmy w bloku na drugim piętrze. Za wysoko żeby skoczyć, za nisko, żeby skoczyć na zawsze. Dziś już wiem, że jak jest pożar, to trzeba iść na balkon i się położyć, a ogień pójdzie górą. W pewnym momencie drzwi zaczęły się palić i pomyślałem sobie, że albo spalimy się żywcem, albo nadzieję się na ten płonący ruszt. Udało mi się je otworzyć, dzięki temu wszystko dobrze się skończyło.

- Doświadczył pan w szpitalu zwykłej ludzkiej dobroci i pomocy?

- Nieustająco. Z poparzeniami drugiego i trzeciego stopnia mogłem jechać do szpitala w Siemianowicach Śląskich, ale lekarz powiedział mi, że tam będę daleko od domu, sam i nikt mnie nie odwiedzi. A w Warszawie opieka jest niewiele gorsza, a za to wszyscy na miejscu. Miał rację. Nie ma nic gorszego dla człowieka po wypadku, na progu śmierci niż kompletna samotność.

- Rodzinie się nic nie stało?

- Właściwie nie, ale nie mieli też dokąd wracać, bo mieszkanie się spaliło. Na szczęście teściowa mieszka w miarę blisko.

- Jak pan sobie radził z bólem?

- Radzić to złe słowo. To było jedno wielkie pasmo cierpienia. Ból trudny do opisania. Nie było przed nim ucieczki. Brałem morfinę, choć się przed tym wzbraniałem, ale bez niej chodziłbym po ścianach.

- Opieka?

- Najlepsza ze strony pielęgniarek, które często były mi jak siostra lub matka. Kiedy dowiedziały się, że jestem dziennikarzem, to początkowo chciały mi chyba trochę utrzeć nosa, bo opinia o nas - dziennikarzach nie jest najlepsza: forsy w bród, kilkanaście kochanek i kolejne żony. Nic z tych rzeczy.

- Prowadził pan wcześniej intensywny tryb życia?

- Bez szaleństw. W moim wieku, mając rodzinę, nieodpowiedzialnością byłoby branie się za sporty ekstremalne. To jest dobre dla młodych, choć część starszych osób, pewnie popuka się w głowę. Chyba łatwiej pożegnać się z takimi sportami niż na zawsze pożegnać się z rodziną. Przed pożarem prowadziłem normalny tryb życia: praca i dom. Nie unikałem obowiązków. Byłem wściekły sam na siebie, że stałem się kulą u nogi, czwartym dzieckiem. Kiedy skończyły się wakacje, żona najpierw rozwoziła dzieci do szkoły i przedszkola, później niemalże brała mnie na plecy, bo trzeba było jechać na rehabilitację, robiła zakupy, odwoziła mnie do domu, po dzieci...

- Po prostu tytan.

- Bardzo mocno stąpa po ziemi. Poderwałem ją na niemodny garniturek i historyjkę, że rano rozwożę mleko enerdowskim roburem. Zadziałało.

- Wierzy pan w Boga?

- Wcześniej byłem normalną osobą religijną. Żadnej przeszłości "oazowej". W szkole średniej naśmiewałem się, że to trochę sekciarstwo. Jestem indywidualistą, lubię wszystko przeżywać samodzielnie. Wiara jest fundamentem. Odwiedzali mnie różni ludzie w szpitalu i mówili: "Dlaczego akurat ciebie to spotkało? Ty, porządny człowiek i takie nieszczęście". Nigdy tak nie myślałem. Nie miałem pretensji - dlaczego ja? Raczej pytałem: skoro ja, to po co? Czy to ma głębszy sens? Do dziś zadaję sobie te pytania. Może jedną z odpowiedzi jest nasze spotkanie? Książka, którą napisałem?

- Gdyby nie przytrafiła się panu ta tragedia, byłoby inaczej czy tak samo?

- Wiele osób pyta mnie, dlaczego nie mówiłem o tym przed pożarem. Bo nikt mnie o to nie pytał. Trudno chodzić po ulicy z transparentem. Dziś ludzie pytają, a ja odpowiadam. Może delikatnie przekonuję do ideałów, które wyznaję. Wolę pokazywać czynem, a nie słowem, że one są dobre. Te czyny to spotkania z ludźmi, a mam ich bardzo dużo w Polsce, rozmowy i film.

- Ludzie odnoszą się do pana z życzliwością?

- Bardzo dużą. Jedni przychodzą, żeby mnie zobaczyć, inni - żeby posłuchać, zrobić zdjęcie, dostać autograf, specjalną dedykację. A czasem po spotkaniach ktoś chce bardzo porozmawiać. Wtedy słucham. Ludzie czasem pytają, czy wypadek mnie zmienił? Raczej nie, choć może stałem się jeszcze bardziej wrażliwy niż byłem. A to raczej komplikuje niż ułatwia życie w dzisiejszym świecie. Wiem, że ktoś mi pomógł, a ja dziś pomagam innym.

- W jaki sposób został pan narratorem filmu "Jan Paweł II. Szukałem was..."?

- Siedem-osiem miesięcy po wypadku, kiedy z ledwością sobie radziłem, dostałem telefon z taką propozycją. Pomyślałem, że ktoś sobie ze mnie żartuje, tak jak to mają w zwyczaju niektóre rozgłośnie radiowe. Odmówiłem. Pani zadzwoniła ponownie - poradziłem, żeby wzięli sobie kogoś lepszego. I dopiero musiał zadzwonić reżyser, który zapewnił, że to nie żarty i naprawdę chcą mnie w tym filmie. Zdjęcia miały być w Watykanie, Ziemi Świętej, Ameryce Południowej, Afryce. Myślałem, że to mi się śni. Zdjęcia zaczynały się za pół roku, co mnie dodatkowo motywowało, żeby przyłożyć się do rehabilitacji.

- Spodobała się panu ta rola?

- W naszym zawodzie często mobilizuje nas do pracy pozytywny stres. Nigdy nie byłem nawet w szkolnym kółku teatralnym. Praca dziennikarza telewizyjnego jest może bliższa tej profesji, ale to nie aktorstwo. Obawiałem się, że sobie nie poradzę zawodowo i siłowo. Miałem wtedy problemy z tym, żeby stać przez kilka minut. Nosiłem ze sobą rozkładane krzesełko, żeby odpoczywać. Graliśmy wersję polska i angielską, niektóre sceny były dublowane po kilkanaście razy i to był naprawdę duży wysiłek z mojej strony.

- Osoba Jana Pawła II pomagała?

- Dziś mówi tak prawie każdy i jest w tym racja. Gdyby Jan Paweł II nie chciał, to nie wziąłbym udziału w filmie. To mi się układa w logiczną całość. Kiedy byłem reporterem radiowej "Trójki", reporterów było trzydziestu, a obsługa trzech pielgrzymek padła na mnie. Śmierć papieża, beatyfikacja - to samo. Kiedy leżałem w szpitalu, Paweł Zuchniewicz, autor książek o papieżu, przyszedł do mnie i podarował mi obrazek z fragmentem ornatu Jana Pawła II i modlitwą o jego beatyfikację. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy to pomogło w moim powrocie do zdrowia. Podchodzę do tego z pokorą. Miałem łaskę, że zagrałem a w tym filmie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska