- Wszystko przeze mnie - mówi Maria Żurska. - Pracowałam w służbie zdrowia i bardzo dbałam o nasze zdrowie. Wiedziałam, jak ważne są badania profilaktyczne. Dlatego wysłałam męża na badania w ramach "Akcji prostata" do szpitala wojewódzkiego w Bydgoszczy.
Pan Jacek zrobił, jak żona kazała. Dał się przebadać i grzecznie czekał na wyniki badań.**- Myślałam, że jestem zdrowy, bo bardzo długo żadnego pisma ze szpitala nie było - wspomina. - W końcu sam poszedłem do szpitala dowiedzieć się czy jestem zdrowy. Wynik badań był trochę powyżej normy, ale lekarze uspokoili, że nie potrzebuję żadnego leczenia.
Igła z pałeczkami
W trzy miesiące po "Akcji prostata" dostał wezwanie do szpitala na przeprowadzenie biopsji prostaty. Był zaskoczony i zaniepokojony.
Biopsja prostaty to bardzo bolesne badanie. Nakłuwa się kilka punktów narządu manipulując igłą przez odbyt. - Dajemy znieczulenie miejscowe - zapewnia Andrzej Barecki, lekarz który zajmował się panem Jackiem. - Pacjenci nie skarżą się na ból.
Ale pan Żurski zemdlał po badaniu z bólu właśnie. Doktor Barecki kiwa głową. - Wiadomo, każdy ma inny próg odczuwania bólu. Ten pacjent miał niski.
Po kilku dniach okazało się jednak, że ból przy badaniu, to tylko początek cierpień Żurskiego. Zaczął gorączkować, czuł się fatalnie.
- To dość inwazyjne badanie - mówi Piotr Jarzemski, ordynator oddziału urologicznego szpitala wojewódzkiego w Bydgoszczy. - Chorzy czasami gorączkują, są inne powikłania, ale na wszelki wypadek podajemy im przed badaniem antybiotyki. Na większość pacjentów to działa.
Na pana Żurskiego nie podziałało.**- Myślę, że dużo winy ponoszą lekarze, którzy każą pacjentowi samodzielnie wykonywać lewatywę. Nie jestem fachowcem, być może była niedokładna.
- Fakt pozostaje, że cię zarazili pałeczką jelitową - ucina pani Maria. - A lewatywę nawet pielęgniarka może niedokładnie wykonać.
Lekarze nie dowierzają, że mogło dojść do tego. - Bardzo trudno udowodnić, że w wyniku badania pacjent został zakażony. Bakterie, które zakaziły pana Żurskiego znajdują się w organizmie każdego człowieka. Nie można wyrokować, że to właśnie w czasie biopsji doszło do zakażenia.
Ich zdaniem, pacjent świetnie poradzi sobie sam z lewatywą, bo w aptece są gotowe zestawy. - Jeśli jelito nie jest dobrze oczyszczone odstępujemy od badania - zapewnia doktor Jarzemski.
Pan Jacek i pani Maria wiedzą swoje. - Po dwóch daniach przyszła gorączka, więc zamówiliśmy taksówkę i jak najszybciej zgłosiliśmy się na oddział urologiczny. Tam okazało się, że doktor Barecki jest na urlopie i nikt nie chciał się nami zająć.
Zdrowie na urlopie
Lekarz dyżurny spojrzał na pana Jacka i na wyczucie przepisał antybiotyki. Kazał wracać do domu. - Zazwyczaj pacjentów po biopsji, którzy mają temperaturę, przyjmujemy na oddział. Nie wiem, dlaczego tak się nie stało. Wyjaśnię to - zapewnia ordynator Piotr Jarzemski.
Żurski przeżył koszmar. Temperatura rosła i spadała, kolejne wizyty na dyżurach urologii kończyły się zmianą antybiotyków i odsyłaniem go do domu. - Na jednej z wizyt powiedziałem lekarzowi dyżurnemu, że coś tam mi się na jądrze robi, ale on na to nie zareagował, kazał do domu jechać.
Nikt nie zlecił badania krwi, nikt nie zainteresował się, dlaczego jest gorączka, nikt nie zrobił badań, które wykazałyby, jakie bakterie we krwi powodują gorączkę. Leczono go od dyżuru do dyżuru i nieomal na oko.
- Pewnej nocy ból jądra był już nie do wytrzymania, gorączka rosła. Znowu na dyżur na urologię i znowu nowy antybiotyk - mówi pani Maria. - Lekarz, mimo że go błagałam, nie chciał skierować męża na oddział.
- Nie rozumiem, dlaczego chorego nie przyjęto na oddział - mówi doktor Jarzemski.
Przez kilka kolejnych dni pan Żurski wił się z bólu. W końcu żona nie wytrzymała, zadzwoniła do doktora Bareckiego. - Trudno opisać, jak się ucieszyłam, że właśnie wrócił z urlopu. Od razu przyjął męża na oddział. Stwierdził, że Jacek ma ropień na jądrze. A czy inni lekarze tego nie widzieli?
Leczenie kontrolowane
Dopiero po nacięciu ropnia zrobiono posiewy i wykryto, że Żurski jest zakażony escherichia coli, czyli pałeczką jelitową. Bakterie cały czas mnożyły się w jego organizmie, bo antybiotyki nie działały, a lekarze zwlekali z przyjęciem na oddział, gdyż lekarz prowadzący był na urlopie.
- Skutek działania lekarzy był taki, że wdało się zakażenie i trzeba było usunąć jedno jądro - mówi pani Maria.
Jacek Żurski jest już zdrowy, nic go nie boli. Ale od tego czasu nie był u urologa. Nie leczy prostaty. Boi się, że historia się powtórzy.
- Powstał pewnie jakiś problem w komunikacji między lekarzami - tłumaczy podwładnych Piotr Jarzemski. - To najgorsza sytuacja, gdy pacjent zamiast leczyć się w poradni urologicznej pojawia się tylko na dyżurach. Za każdym razem zajmuje się nim inny lekarz i stąd tak różne sposoby pomocy pacjentowi.
Zdaniem Andrzeja Bareckiego bardzo trudno ocenić, gdzie jest błąd w jego postępowaniu. - Organizm pacjenta to nie maszyna, nie można przewidzieć, jak zareaguje na badanie.
Leczenie przez zakażenie
Maja Erdmann
Jacek Żurski chciał być zdrowym człowiekiem. Poszedł na badania profilaktyczne - został kaleką.