Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Probosz: - Z trzech tygodni w Hollywood zrobiło się 28 lat

Renata Kudel
Renata Kudel
Marek Probosz
Marek Probosz fot. Renata Kudeł
Rozmowa z Markiem Proboszem, aktorem, reżyserem, scenarzystą, autorem i profesorem aktorstwa na Uniwersytecie Kalifornii - UCLA.

- Przyjechał pan z Hollywood do Lipna, na Przegląd Twórczości Filmowej "Pola i inni". Słyszał pan wcześniej o tym święcie niemego kina w niedużym miasteczku, miejscu urodzenia Apolonii Chałupiec?
- Dwa lata temu dowiedziałem się o tym wydarzeniu od mieszkającej w NYC Ivonne Potter, zafascynowanej karierą i postacią Poli Negri. Podoba mi się to, że ktoś sprawia, iż aktorskie legendy sprzed lat wracają w naszej pamięci. Tych legend nie było przecież aż tak wiele na tak dużą skalę. A Pola Negri to wielka gwiazda kina niemego. To cudownie, że jej legenda wciąż żyje! Dodatkową motywacją do przyjazdu do Lipna jest fakt, iż Pola Negri jest krajanką. Uprawiała ten sam zawód, co ja. I co znamienne, jak wyczytałem w życiorysie urodzonej w Lipnie artystki, zmarła w 1987 roku. Pochowano ją w San Antonio. A ja w tym samym roku przyleciałem do Hollywood. To był zwrot w moim życiu. Wymieniliśmy się losami.

- Dostał pan wizę bez problemów? To były przecież czasy, kiedy dla niektórych stanowiła bilet do raju. Trudny do zdobycia.
- Wcześniej dwukrotnie mi odmawiano. Tymczasem miałem już kontakty z Amerykanami, pewne propozycje. Byłem wtedy w dobrym aktorsko okresie życia, wiele grałem w filmach także poza granicami Polski, między innymi w Niemczech Zachodnich, Czechosłowacji. Dopiero później uświadomiłem sobie, że żyłem w iluzji. Wokół było zniewolenie, komunistyczny reżim. W Hamburgu poznałem Garry’ ego Esserta, dyrektora American Cinemateque. Widział moje zagraniczne filmy i zaprosił mnie na panel filmowy w Los Angeles, na trzy tygodnie. Stanąłem przed obliczem konsula po raz kolejny i usłyszałem, że jestem dobrym aktorem i na pewno nie wrócę z Hollywood. Musiałem go jakoś przekonać! Zapewniałem, co zresztą było zgodne z prawdą, że mam plany zawodowe na trzy najbliższe lata, podpisane kontrakty. Nie bardzo był przekonany, ale w końcu złotym parkerem napisał decyzję "Only three weeks in Hollywood". Naprawdę nie wiedziałem jeszcze wtedy, że nie wrócę.

- Nie myślał pan o wyjeździe z kraju, który dla wielu wciąż był "za berlińskim murem"?
- Byłem w Polsce spełnionym aktorem, grałem non-stop. Moja droga na scenę była dopełnieniem przeznaczenia. Mając sześć lat wystąpiłem w baśni Hansa Christiana Andersena "Księżniczka na ziarnku grochu" jako błazen. Moja mama pracowała w Domu Kultury w Żorach, gdzie zetknąłem się z teatrzykiem. Debiutowałem na małym ekranie w serialu "Ślad na ziemi" w 1978, a rok później - w kinowej adaptacji powieści Emila Zegadłowicza "Zmory" w reżyserii Wojciecha Marczewskiego. W rok po rozpoczęciu stanu wojennego ukończyłem wydział aktorski w PWSFTviT. Zagrałem m.in. w filmach Tomka Zygadły "Ćma", Andrzeja Barańskiego " Niech cię odleci mara", Grzegorza Królikiewicza "Ford XIII", Mieczysława Waśkowskiego "Czas dojrzewania". Na teatralnych scenach stolicy wystąpiłem w "Pokojówkach", "Ścisłym nadzorze" Jean Geneta i w komedii "Wieczór Trzech Króli" Williama Szekspira, na scenie Teatru Polskiego.

- Zapytam banalnie - pierwsze wrażenia z Hollywood?
- Rozmach Ameryki, w porównaniu z Europą Wschodnią, był oszałamiający. Wożono mnie limuzyną. Po trzech tygodniach, musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie: Co dalej? Wiedziałem, ze dotarłem do stolicy kina i ze muszę spróbować swoich sił tutaj. W Hollywood zamieszkałem w legendarnym hotelu Roosevelt na przeciwko Chinese Theatre, gdzie wręczono pierwsze Oscary, gdzie bywał Charlie Chaplin z Polą Negri.

- Nie miał pan wyrzutów sumienia wobec konsula, któremu obiecał powrót?
- Jeśli miałem wyrzuty sumienia to wobec tych, którzy wiązali ze mną pewne plany zawodowe, aktorskie i reżyserskie. W Mieście Aniołów uświadomiłem sobie jednak, że nie chcę wracać do kraju, gdzie panuje komuna. W moim życiu najważniejsze są miłość i wolność. Odpowiedzią na moja emigrację jest wolność. Rotmistrz Pilecki, w którego postać miałem zaszczyt się wcielić, za tę wolność zapłacił życiem. Tak jak mój dziadek ze strony ojca, patriota, prozaik i poeta, autor "Wesela górali istebniańskich", który zginął w obozie koncentracyjnym w Dachau w 1942 r.

- Do postaci pana dziadka jeszcze wrócimy, bo wywarł na pana życie wielki wpływ. Cofnijmy się jeszcze na kilka chwil do pana pierwszych lat w Ameryce. Nie miał pan kompleksu aktora za żelaznej kurtyny?
- Nigdy nie miałem takiego kompleksu. Moim żywiołem jest scena i ekran. Te miejsca są poza pochodzeniem, ojczyzną, choć oczywiście korzenie są dla mnie bardzo ważne. Wybór emigracji to było kolosalne wyzwanie. Jedną z barier, którą musiałem pokonać, był język. Zacząłem intensywny kurs angielskiego na UCLA. Wiedziałem, że nie pozbędę się już akcentu, ale pracując słowem muszę być perfekcyjny na tyle, na ile to tylko jest możliwe. Psikus losu sprawił, że dziś jestem profesorem aktorstwa teatralnego i filmowego właśnie na UCLA! Ukończyłem też wydział reżyserii filmowej w The American Film Institute w Los Angeles. Droga do Fabryki Snów, to była wspinaczka po pionowej ścianie!

- Początki były trudne? Bo przecież nie od razu zaczęły się "sypać" hollywoodzkie propozycje.

- Początkowo utrzymywałem się z pisania filmowych scenariuszy. Później powstała sztuka "AUM - albo torturowanie aktorów" - makabra w trzech aktach, którą wyreżyserowałem w 2 teatrach. Pracowałem też w teatrze jako techniczny, grywałem w reklamach. Wreszcie przyszły duże propozycje, zagrałem między innymi w studyjnym klasyku "Przygoda miłosna" u boku Warrena Beatty, Annette Bening, Katherine Hepburn, Kate Capshaw, Pierce'a Brosnana i Paul'a Mazurskiego.

- Jak wspomina pan Katherine Hepburn z planu filmowego?
- To wielka aktorka. Wtedy była już, niestety, poważnie chora. Na planie filmowym w studiu Columbii przekonałem się, że ci wielcy nie gwiazdorzą, a do swoich Oscarów dochodzili ciężką pracą. To praca i pasja do zawodu leżą u podstaw ich sukcesu.

- Zagrał pan Romana Polańskiego w filmie jemu poświęconym pod tytułem "Helter Skelter"w reżyserii John Grey. Uderza wielkie podobieństwo fizyczne, jakby był pan jego alter ego!
- To bardzo ważny film. O Polańskim, Sharon Tate, ich nienarodzonym synu, o Mansonie i "jego rodzinie", o tym, że po serii brutalnych zbrodni ludzi Mansona, umarł ruch hippisów.

- Ma pan na koncie wiele propozycji z Polski, między innymi - od Jerzego Skolimowskiego, który wyreżyserował "Ferdydurke", Agnieszki Holland i Kasi Adamik autorek filmu "Janosik. Prawdziwa historia", wspomnianego tu filmu "Śmierć rotmistrza Pileckiego" Ryszarda Bugajskiego czy Borysa Lankosza "Rewers".
- Z radością przyjmuję propozycje z Polski, bo jako aktor najlepiej oddycham we własnym języku. Doświadczenie w filmie o Janosiku miało jeszcze jeden walor ten epik pozwolił mi wrócić do krainy moich przodków i mojego dzieciństwa. Moje najpiękniejsze wspomnienia związane są z górami. Jestem Góralem w stu procentach, Matula z Koniakowa, Tatulo z Istebnej. Uwielbiam Beskidy, gdy stamtąd wyjeżdżam, zawsze ściga mnie nostalgiczne zawodzenie "Góralu, czy ci nie żal?" A czy wie pani, że Billy Wilder pochodził z Suchej Beskidzkiej?

- Nie wiedziałam, przyznaję! Najwyższa pora opowiedzieć o pana dziadku, Jerzym Proboszu.
- Mój dziadek urodził się w Istebnej. Ukończył cztery klasy szkoły ludowej, pracował przy wyrębie lasu. Działał w Związku Młodzieży Katolickiej i Związku Górali Śląskich. Pisał wiersze, sztuki teatralne. Na rok przed wybuchem drugiej wojny światowej został uhonorowany Wawrzynem Akademickim Polskiej Akademii Literatury. Hitlerowcy aresztowali go w 1939 roku, zginął w obozie koncentracyjnym w Dachau. Napisał między innymi sztukę "Wesele górali istebniańskich". Z inicjatywy pana Józefa Michałka z "Radia Istebna" reżyseruję właśnie tę sztukę z góralami jako słuchowisko radiowe. To mój hołd dla dziadka - literata, patrioty i mojego ojca, który zawsze o tym marzył.

- Urodził się pan na Śląsku w niedużych Żorach. Pana dzieci to obywatele świata. Jak się panu układa życie rodzinne?
- Mam wspaniałą żonę Gosię i dwoje pięknych dzieci. Córka Valentina (19) i syn Vincent (16) urodzili się w Stanach Zjednoczonych, ale mówią płynnie po polsku, czytają, piszą i często odwiedzają Polskę. Valentina - ma wiele talentów. Zaczęła grać na skrzypcach w wieku pięciu lat. Grała w teatrze szkolnym, ale też w filmie "My name is Asia". Pięknie śpiewa. Studiuje architekturę ekologiczną w UC Berkeley. Syn, ma czarny pas karate. Jego największą, sportową miłością jest piłka nożna. W ubiegłym roku był powołany przez PZPN do Reprezentacji Polski U-16! W tym roku leci na testy do europejskich klubów. Sądzę, że udane życie dzieci bierze się z bezwarunkowej miłości rodziców, bo wszystko zaczyna się w domu.

- Mówi pan o sobie, że jest człowiekiem renesansu.
- Mam wiele pasji, uwielbiam wyzwania. Zagrałem w około sześćdziesięciu filmach, ale jak trzeba nagrywam też książki dźwiękowe jak chociażby amerykańską "Ochotnik do Auschwitz: Ponad odwagę." o Witoldzie Pileckim. Podkładam głos do studyjnych filmów "Titanic", "Bridges of Spies" Stevena Spielberga, czy do "X-Man: Apocalips" Jestem aktorem filmowym i teatralnym, reżyserem, scenarzystą, pisze książki dwie są już wydane, "Eldorado" i "Zadzwoń, jak cię zabiją", kolejne mam w głowie. W Ameryce uczę zawodu młodych aktorów. w Polsce nowy Rektor PWST w W-wie - Wojtek Malajkat zaproponował mi w październiku "Warsztaty z Mistrzem" - prowadzenie zajęć ze studentami aktorstwa na trzecim roku.

- W Lipnie przez hotelowe okno, jak opowiadał mi pan, obserwował instalowanie na Bulwarze im. Poli Negri, festiwalowej reklamy. Ta sama ekipa w kinie "Nawojka" instalowała czerwony dywan dla gości Przeglądu Filmowego "Pola i inni". To nie pierwszy pana czerwony dywan w życiu?
- Och, nie, przemierzyłem już po czerwonych dywanach świata ładnych parę kilometrów!

- Ale nie lubi pan fotografować się na ściankach a taka też była w Lipnie.
- Nie mam bzika na punkcie potwierdzania w ten sposób swojej wartości. Ale rozumiem to, znak czasów. Mnie najbardziej cieszy fakt, że jestem doceniony przez publiczność. Czuję to na każdym kroku, gdy mam spotkania. Zewsząd płyną oznaki szacunku i sympatii. Cóż wobec tego oznacza ścianka, czerwony dywan? Jestem generacji twórców, którzy przejmują się losem świata, ludzi, interesuje mnie wyrażanie najgłębszych treści dotyczących sensu naszego istnienia.

- I ostatnie pytanie jest pan autorem książki o intrygującym tytule "Zadzwoń, jak cię zabiją", w której jest wiele autobiograficznych wątków. Promuje ją pan w Polsce. Ale aktorstwo to wciąż pana domena. Gdzie możemy teraz pana oglądać?
- Między innymi w serialu "Na dobre i na złe", gdzie gram rolę światowej sławy profesora neurochirurgii - Ludwika Augustynowicza. Dam się tam pokroić! Gram także polskiego ambasadora na szczyt ONZ w NYC w amerykańskim serialu "Skorpion" i pastora Zielonoświątkowców w "Kronice morderstw". Otrzymałem też propozycje od Lecha Majewskiego by zagrać w amerykańskim filmie "Valley of the Gods" z Johnem Malcovitz, Charlotte Rampling i od Andrzeja Jakimowskiego by zagrać doktora prawa w jego nowym filmie. A "Zadzwoń, jak cię zabiją" rzeczywiście polecam. To zbiór 9 opowiadań o Marku, który zaczyna swoją podróż w przestrzeni i w czasie, począwszy od dzieciństwa w Beskidach, a skończywszy w przyszłości w innym, kosmicznym wymiarze.

- Czyli prawie tak jak w życiu, tym realnym, nie papierowym?
- Tak. Zapraszam do innego wymiaru, gdzie emocje nie są z papieru, zapewniam!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska