https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miesiąc w Libanie

Tekst i fot. Katarzyna Pankiewicz, [email protected]
Z wyjazdu Anka wróciła z całą masą  ciekawych zdjęć i wspomnień
Z wyjazdu Anka wróciła z całą masą ciekawych zdjęć i wspomnień
Ania Żurawska ma 22 lata. Mieszka w Brodnicy. Jest studentką IV roku pedagogiki na UMK w Toruniu.

Ostatni miesiąc spędziła wraz z 11 innych wolontariuszy z całej Polski w Amchit w Libanie - zaledwie 800 metrów od morza śródziemnego.

Rodzina była przeciwna jej wyjazdowi. Liban - ze stolicą w Bejrucie nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na ziemi. Jakoś udało się jednak przekonać najbliższych i wymusić zgodę na miesięczny wyjazd. Wróciła cała i zdrowa, z głową pełną wspomnień i kartą aparatu wypleniona zdjęciami.

Początek przygody

A wszystko zaczęło się od tego, że w Toruniu działa filia międzynarodowego wolontariatu Don Bosco - organizacja studencka działająca przy salezjańskim ośrodku misyjnym księży salezjanów w Warszawie. Grupka taka działa w Toruniu przy duszpasterstwie ojców jezuitów - liczy ok. 20 osób. Osiem z nich zdecydowało się wyjechać w tym roku do Libanu. Dlaczego właśnie tam? Otóż po blisko 20 latach do Polski wrócił ks. Kazimierz Gajowy, misjonarz, salezjanin, który zorganizował projekt koloni w miejscu, w którym przez lata przebywał. Wolontariusze, którymi współpracowała przyjechali i zachęcali by jechać właśnie tam.

- Zdarzają się co prawda wyjazdy krótkoterminowe na przykład na Ukrainę, Albanię, Rosję, do Afryki (Madagaskar) - gdy potrzebna jest pomoc medyczna ale do Libanu trzeba było jechać by pomóc zorganizować kolonie dla arabskich dzieci - zapewnia Ania.

Do Libanu poleciały osoby, które angażują się od dłuższego czasu w wolontariat. Taki był warunek, księża musili znać te osoby, mieć do nich zaufanie. W sumie poleciało 12 wolontariuszy wskazanych przez toruński i warszawski ośrodek misyjny.

Koszty wyjazdu wolontariuszy pokryło Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a sam pobyt dwunastki na koloniach - sponsorzy, o których młodzi ludzie musieli się postarać.

Gdy zbliżał się termin wyjazdu...

Trzeba było załatwić: szczepionki (przeciwko WZW typu A i B), na tężec, dur brzuszny, konieczne były też wizy. - Wylecieliśmy 3 lipca z lotniska w Warszawie. Lecieliśmy 5 godzin - w tym licząc postój w Budapeszcie.

To był pierwszy lot Ani. Było trochę obaw, nerwówka związana z wysokością. Ale wszytsko przeszło gdy tylko samolot oderwał się od ziemi...

Pierwszy dzień na obcej ziemi

- Na początku wysiedliśmy w Bejrucie i dotarliśmy do Amchit - bardzo małej miejscowości, oddalonej 800 metrów od morza śródziemnego. Tam nocowaliśmy na campingu. Pierwsze dni przygotowywaliśmy na przyjazd dzieci na kolonie. Trzeba było zorganizować miejsce na namioty, boisko, jadalnię, wyczyścić kuchnię, sanitariaty - wylicza. - Na miejscu spotkaliśmy się z grupą libańską, która pomagała w organizacji kolonii zorganizowanych pod hasłem "Razem dla pokoju" pod symbolem białej gołębicy.

Każdy dzień kolonii miał wyznaczony temat: radość, przyjaźń, ekologia, odpowiedzialność, sprawiedliwość.

Komunikacja i podopieczni

Najmłodsze, arabskie dzieci, którymi opiekowali się wolontariusze mówiły wyłącznie w języku arabskim, trochę starsze po angielsku, w szkołach uczą się też francuskiego. - Przed wyjazdem szlifowałam francuski i nie było większego problemu żeby dogadać się z dzieciakami - zapewnia.

A było z kim rozmawiać. W sumie na dwóch koloniach przewinęło się 100 dzieci w wieku od 8 do 14 lat. Na każdą grupą (było ich 6 podczas każdych koloni) czuwało 2 animatorów - jedna osoba z Polski, jedna z Libanu. - W grupie, którą opiekowałam się z Libanką Yara było 7 dzieci w wieku od 10 do 11 lat: Clea, Lea, Najib, Thomas, Elio, Ribal, Elicia.

Codzienność

Wolontariusze wstawali codziennie o godz. 7.00 na mszę święta, pół godziny później była pobudka dzieciaków, śniadanie, porządki, o 9.30 skecz dotyczący tematu dnia. Zajęcia z tańca, teatru, piłka nożna, "muzeum pokoju" czyli malowanie (zabawki wojenne były przemalowywane w kolory inne niż wojskowe), dzieci i opiekunowie wybierali się również na wycieczki m.in. na basen. Po kolacji były dyskoteki, nocne zabawy. - Dzień kończył się na dobrą sprawę po północy. Cały czas coś się działo. Gra i śpiew na gitarze, sadzenie drzewek. Gdy dzieci kładły się spać spotykaliśmy się i omawialiśmy miniony dzień - co było dobrze zrobione, co źle, przygotowywaliśmy się do kolejnego dnia.

Jak w filmie

- Przez pierwsze dni jeździliśmy wypożyczonym samochodem, wojsko było na każdym kroku, na ulicach widać było bilbordy polityków, którzy zostali zamordowani. Nam się wydawało, że jesteśmy bezpieczni. Jednak co jakiś czas nad campingiem przelatywały helikoptery. Libańczycy mówili nam, że za każdym razem gdy on leci na pokładzie jest zabity albo ranny żołnierz. Nie mieliśmy jednak przypadków by do nas strzelali.

Dla Libanu charakterystyczne...

- Uciążliwa była pogoda, było bardzo gorąco, momentami duszno. Przez cały pobyt chyba tylko raz popadało. Ale to i tak za duże słowo. Spadło zaledwie kilka kropel.

Zdarzało się, że po pokoju biegały jaszczurki i ogromne karaluchy. Z Libanem kojarzy się wielu osobom jedzenie. Niektórym zdarza się je smakować w restauracjach w Polsce. Oryginalne jednak nie mają porównania. - Jedliśmy przez cały czas libańskie potrawy. Charakterystyczne są przyprawy i warzywa, które są krojone na bardzo duże kawałki i do niektórych dań dodawane są duże ilości pietruszki.

Szczęścliwy powrót

Do Polski wolontariusze wrócili 4 sierpnia. Warto było jechać? - Wyjazd sprawił, że nauczyłam się otwartości na innych ludzi. Otworzyłam się na inne kraje. Ludzie z Bliskiego Wschodu są bardzo inteligentni. Znają wiele języków, w wielu sprawach są dużo mądrzejsi od nas. Zniknęła tez u mnie bariera w nauce języka.

- Są plany by w przyszłym roku zrobić takie kolonie. Może w Polsce, u nas, na Mazurach a jeśli nie to może uda się jeszcze raz wyjechać do Libanu? - zastanawia się.__

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska