MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie ufamy dziś sobie

Rozmawiał ADAM WILLMA [email protected]
Wyrowiński: - Jestem politykiem w wieku emerytalnym.
Wyrowiński: - Jestem politykiem w wieku emerytalnym. Adam Willma
- Myślę o tym, żeby wyjść z polityki, bo napięcie między oczekiwaniem a możliwościami jest nieznośne - Rozmowa z Janem Wyrowińskim, senatorem.

- Jak wyglądał świat Jana Wyrowińskiego 25 lat temu?
- Pracowałem w tym samym zakładzie od 1971 roku, gdy skończyłem studia. Mogłem zostać na uczelni w Gdańsku, ale w Toruniu była ciekawa praca i widok na mieszkanie, na które jako asystent nie mogłem liczyć. Ledwie 38 metrów w wieżowcu, ale szczęście wielkie, bo trafiło się nam krótko po ślubie. Mieszkaliśmy tam aż do 1989, kiedy wprowadziliśmy się do 70 metrów w nowym bloku. Czas zmian miał przełożenie na nasz budynek. Liczba usterek była ogromna, podczas pierwszej większej ulewy woda z nieszczelnego dachu zalała nam to nowe mieszkanie. Trzeba było wzywać na pomoc ekipę górali i dopiero ona uporała się z dachem.

- Kto panu zaproponował start w wyborach?
- To była rozmowa z Antonim Stawikowskim. Nie spodziewałem się wówczas takiej propozycji. Pojechaliśmy z Krzysztofem Żabińskim i prof. Dembińskim na sławną sesję w sali BHP w Gdańsku, żeby zrobić sobie zdjęcie z Wałęsą. Ja czułem się również reprezentantem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Gdański zarząd Zrzeszenia nie bardzo mógł się dogadać z ekipą Borusewicza, więc padło na mnie. Podczas krótkiej rozmowy starałem się to Wałęsie wyjaśnić, ale na zdjęciu minę ma niezbyt zadowoloną (śmiech). Atmosfera była niezwykła, my byliśmy uskrzydleni, jak w transie. Czuliśmy, że znaleźliśmy się w sytuacji zupełnie niepowtarzalnej. Odbyliśmy kilkadziesiąt spotkań przedwyborczych. Żadna inna kampania wyborcza już tak nie wyglądała, nie było nigdy takiej harmonii pomiędzy tymi, którzy mówią a tymi, którzy słuchają.

- Co mówiliście?
- Z reguły to, co ludzie chcieli usłyszeć, co im w sercach grało. Ludzie byli oszołomieni, że wolno wreszcie mówić o wszystkim, również o tym, czego do tej pory nie można było publicznie powiedzieć. Żyliśmy jak w transie, przecierając oczy, czy to nie sen.

- Aż do czasu, gdy znaleźliście się w Sejmie.
- Jako "drużyna Wałęsy" spotkaliśmy się auli Uniwersytetu Warszawskiego. Wówczas wszyscy po raz pierwszy się zobaczyliśmy, mieliśmy poczucie, że po raz pierwszy od 1939 roku jesteśmy prawdziwą reprezentacją Polaków. Ale też zaczęły się pier wsze niesnaski dotyczące wyboru przewodniczącego klubu, bo Lech Wałęsa raczej nie dopuszczał myśli, że to my sami go sobie wybierzemy. Ostatecznie szefem został prof. Geremek. Pierwszego sierpnia ktoś rzucił pomysł, żeby całym klubem udać się na Powązki. Nie zapomnę tego doświadczenia. Ludzie z cmentarza zbiegali się z entuz jazmem, żeby nas zobaczyć, słyszałem jak mówią "nasi idą". Czuliśmy ciężar odpowiedzialności, a wszystko to w otoczeniu grobów wielkich Polaków. Wielkie przeżycie.

Przeczytaj także: W cuda wierzy niewielu wyborców
- Musi pan to opowiedzieć młodym działaczom.
- Dla nas pojawienie się w Sejmie nie było uwieńczeniem kariery politycznej. My zostaliśmy do polityki wyrwani ze swoich miejsc pracy. W jednym miejscu nagle zebrali się profesorowie, inżynierowie, lekarze, rolnicy. Większość z nas była znana jedynie we własnym środowisku i w Służbie Bezpieczeństwa. Byliśmy pełni obaw, czy ta misja się powiedzie. Kolejne miesiące były czasem bolesnej weryfikacji.

- Jakie miał pan w tamtym czasie wyobrażenie Polski AD 2014?
- Pomimo tego entuzjazmu miałem cały czas przeświadczenie, że to nie będzie łatwy proces. Zdawałem sobie sprawę ze skali naszego gospodarczego zapóźnienia. Miałem od znajomych naukowców niezafałszowane dane ekonomiczne, które pokazywały przepaść między krajami postkomunistycznymi a Zachodem. Średni dochód w Polsce wynosił wówczas około 30 proc. średniej unijnej, zadłużenie na obywatela było najwyższe w bloku wschodnim, podobnie z inflacją. Zdawałem sobie sprawę, że proces zmian boleśnie dotknie sporą części tych, których odwaga i zaangażowanie doprowadziły do przełomu w 1989 roku. Starałem się o tym wspominać podczas spotkań z wyborcami. Ale wówczas był jeszcze czas entuzjazmu, powszechne było przekonanie, że 2-3 lata zaciskania pasa za sprawą reform Balcerowicza i wszystko radykalnie się polepszy.

- Projekt Balcerowicza i Sach sa był jedynym rozważanym scenariuszem?
- Gdy się spojrzy na program Komitetu Obywatelskiego, ma się on nijak do planu Balcerowicza. Program Komitetu był programem trzeciej drogi.

- "Społeczna gospodarka rynkowa".
- Z akcentem na "społeczna". To była próba przełożenia na gospodarkę solidarnościowego myślenia o rzeczywistości. Gos-podarka w ogóle była najsłabszą częścią tego programu, w przeciwieństwie do reformy samorządowej, która była dobrze przemyślana. Tak naprawdę slogany dotyczące gospodarki w naszym programie były puste, więc komuś, kto przyniósł operacyjny plan działania, a w dodatku cieszył się uznaniem ekonomistów zachodnich, trudno było nie ulec. Z biegiem czasu, zdaliśmy sobie sprawę z konsek wencji tych zmian, ale nawet Jacek Kuroń, który pilnie strzegł społecznej strony reform, powiedział "tak" Balcerowiczowi.

- Kto wymyślił Balcerowicza?
- Przyznaje się do tego Waldemar Kuczyński. Proponowano poprowadzenie tej reformy innym osobom, ale kilka osób odmówiło. Inżynierskie podejście Balcerowicza do gospodarki znalazło zresztą szybko polemistów, na czele z Ryszardem Bugajem. Kontrowersje pojawiały się cały czas, a zwłaszcza, gdy uchwalaliśmy jedną z fundamentalnych ustaw - o prywatyzacji. Trzeba pamiętać, że w czasach gdy rządy komunistyczne próbowały reformować gospodarkę, zwykle skutki tych reform ponosiły tylko pewne grupy społeczne, my dokonaliśmy zmian, które dotknęły wszystkich w kraju: zakłady ograniczały produkcję, rolnicy zaczęli mieć problemy ze spłatą kredytów. Szok był potężny. Ale mnie logika Balcerowicza przekonywała. Przyglądałem się bacznie zmianom, które następowały w byłej NRD. Tam po 5 latach w byłych państwowych gospodarstwach rolnych pracowało zaledwie 10 proc. w stosunku do wcześniejszego stanu zatrudnienia, a produkcja była znacznie wyższa. To był dla mnie koronny dowód, że dotychczasowa struktura w gospodarce ro-lnej była chora.

- Lech Wałęsa miał wówczas pojęcie, jak będzie przebiegać reforma Balcerowicza?
- Sądzę, że słabe. Gdy pojawiły się konsekwencje tych reform, a banki stały się bankami i odsetki zaczęły dotykać m.in rolników, zaczęło powoli do niego docierać. Zaczął powoli zwijać parasol Solidarności, który był otwarty nad Balcerowiczem i jego ekipą. Byliśmy w coraz mniej komfortowej sytuacji, bo reforma uderzyła w załogi dużych zakładów pracy.

- Czy, gdyby propozycję poprowadzenia reform przyjął kto inny, scenariusz zmian gospodarczych mógłby wyglądać inaczej?
- Gdy patrzę na inne kraje wychodzące z socjalizmu, nie widzę żadnego, który zaproponowałby inny sposób niż ten, który zaproponowaliśmy.

- Ale ten, który zastosowaliście, był niesamowicie bolesny. Jedzie pan ulicami swojego miasta, w którym nie ma śladu po Metronie, Czesance, Toralu, Elanie.
- Ale widzę też Pacyfic - kiedyś mały, zapyziały zakład, produkujący płatki, widzę Kopernika, Apator i Opatrunki. I dochodzę do wniosku, że w każdym z tych przypadków scenariusze pisali konkretni ludzie, bo ogro-mnie dużo wówczas zależało od ludzi. Józefowicz z Belli, Sobieszak z płatków, Szulc z Kopernika wykorzystali możliwości. Metron identycznych możliwości nie wykorzystał, bo zabrakło odpowiedniego człowieka.

- W 2011 roku odznaczono pana Krzyżem Wolności i Solidarności. Ile dziś wolności?
- Dla mnie, który sporą część życia spędziłem w tamtym systemie, jest jej ogrom.

- Nie wiem, czy zgodzi się z panem nauczyciel w gminnej szkole, który nie mówi o swoich poglądach, bo wójt naty-chmiast się z nim rozprawi. Nie wiem, czy przytakną młodzi, którzy utknęli w korporacjach, albo ci, którzy musieli się zapisać do PO, żeby dostać pracę w urzędzie.
- To prawda, powstały ograniczenia, które nie wynikają z organizacji państwa. To są bolesne sprawy i ponieważ identyfikowałem się ze zmianami po 1989 roku, po części biorę winę również za siebie. Zgoda, nie każdy może się czuć w pełni wolny we współczesnej Polsce. Najważniejszym problemem, który nas nęka, jest brak zaufania. Przez to nie tylko kapitał społeczny jest w dużej mierze marnowany, ale również rozwój gospodarczy nie jest taki, jaki mógłby być.

- Dlaczego przez ćwierć wieku nie udało nam się wyleczyć tej nieufności?
- Może wskutek rozczarowania zmianami... Jeszcze na początku, w czasach Unii Demokratycznej, miałem poczucie, że politykowi wolno mniej, że musi być człowiekiem nieskazitelnym, nie wolno mu dawać powodów do podejrzeń o działania interesowne. Gdyby tak było, poziom zaufania byłby w Polsce inny niż obecnie. Cóż, tak być powinno, ale niestety jest tak, jak pokazują codzienne serwisy informacyjne. Jestem bardzo zniechęcony do wszelkich działań politycznych. Myślę o tym, żeby zakończyć swoją karierę polityczną, bo napięcie między oczekiwaniem a możliwościami jest nieznośne.

- Gdybyście dziś przeszli po Powązkach...
- ...to by nas wygwizdano! Jestem tego świadomy i ta myśl mnie gnębi.

- Zaczynał pan przygodę z polityką jako działacz Klubu Inteligencji Katolickiej. Dziś raczej odjęłoby to panu punkty w wyborach.
- Kościół nie do końca potrafił być troskliwym przewodnikiem Polaków w wędrówce ku demokracji i wolności. To była bolesna lekcja. Czasem, gdy jestem w kościele, czuje niezbyt przychylne spojrzenie. Kościół jest podzielony tak jak całe społeczeństwo.

- Podział Polaków.
- Nie pamiętam takich emocji, takiego napięcia. Linia tego podziału przechodzi wzdłuż dwóch kwestii: oceny Okrągłego Stołu i katastrofy smoleńskiej, która dodatkowo pogłębiła to napięcie.

- Kiedy pan zauważył, że zapada się między nami Rów Mariański?
- Zaczęło się chyba już od podziałów w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym, co spowodowało wyjście Unii Demokratycznej oraz wyodrębnienie się Porozumienia Centrum. Później pojawiła się kwestia oceny prezydentury Lecha Wałęsy. Z czasem przyszło nowe pokolenie, które - jak każde - potrzebuje konfrontacji i musi przeżyć swój pokoleniowy bunt. Podziały w III RP doskonale się do tego nadawały.

- Można to jakoś skleić?
- To są podziały, które pozostaną na wieki.

- Dysponując obecną wiedzą, zaangażowałby się pan w politykę w 1989 roku?
- Chyba nie. Byłbym inżynierem, jak moi koledzy, może miałbym swoją firmę. Moi koledzy z 1989 roku, którzy pozostali w zawodzie, są raczej zadowoleni z życia. A ja jestem dziś politykiem w wieku emerytalnym.

- Z polityki na emeryturę? To możliwe?
- Oczywiście. Chciałbym się zaangażować w działalność społeczną i wykorzystać wiedzę i znajomości dla dobrego celu. W Polsce jest mnóstwo do zrobienia.

Więcej wartościowych tekstów na www.pomorska.pl/premium

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska