https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Białe i czerwone. Jak wino pochłonęło toruńskiego polityka

Adam Willma
Antoni Mężydło: - Stasiu Śmigiel [znany działacz opozycji w Toruniu – red.] nazwał mnie kiedyś nawet „midasem”, bo to, czego się dotknę, zawsze się udaje. Ale to nieprawda, myślę, że po prostu sprzyjało mi szczęście.
Antoni Mężydło: - Stasiu Śmigiel [znany działacz opozycji w Toruniu – red.] nazwał mnie kiedyś nawet „midasem”, bo to, czego się dotknę, zawsze się udaje. Ale to nieprawda, myślę, że po prostu sprzyjało mi szczęście. Adam Willma
Z Antonim Mężydłą, byłym posłem, senatorem i działaczem podziemnej Solidarności rozmawiamy o winie, arbuzach i kulisach polityki

Pamięta pan pierwsze zetknięcie z winem? To były chyba czasy, w których Perfect śpiewał: "Alpagi łyk i dyskusje po świt"?

Problem w tym, że ja nigdy alkoholu dużo nie pijałem. Powszechnie uważany jestem za prawie abstynenta. Pierwszy raz? No cóż, w szkole średniej zdarzało się próbować, ale raczej z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, jak to jest być pijanym. Na studiach piliśmy regularnie rieslingi, jeśli akurat była jakaś impreza. Mocniejsze trunki mnie nigdy nie pociągały. Dziś wiem, że rieslingi to szczepy pochodzenia niemieckiego. W swojej winnicy również wykorzystuję odmiany z Niemiec.

Studenci politechniki mogli pozwolić sobie na rieslingi, humaniści pili trunki z firmy "Las".

Proszę pamiętać, że to były lata siedemdziesiąte, czasy Gierka. Nie był to już najbardziej siermiężny okres gomułkowski. To był czas życia na kredyt.

Wówczas zaczął pan dostrzegać bukiet, kolor i „cytrusowe tony” w winie?

Na pewno nie w młodych latach. Owszem, później, już w małżeństwie, zacząłem cenić wino jako dodatek do posiłków. Moja żona miała rodzinę we Francji i jeździła tam na winobrania. Przesiąkła tą kulturą.

Winnica była jej pomysłem?

Nie, absolutnie. Kiedy pojawił się pomysł, rodzina pytała: "Po co ci to? Nie znasz się na winie!". Nawet dziś czasem to słyszę. Brat powiedział, że to trochę szaleństwo: "Po cholerę bierzesz się za wino?" Ale on mnie dobrze zna. Wie, że jak coś postanowię, jestem zdeterminowany. Teraz, kiedy już coś z tego wyszło, czuję się już jakoś doceniany. Natomiast żona od początku doceniała moją pasję. Mówi, że jedyne, co mi w życiu wyszło, to właśnie wino.

W czasach PRL-u rynek wina podupadł. Musiał pan zadowolić się bułgarskimi kadarkami.

Picie wina do posiłków to już późniejsze czasy. To raczej początek lat 90. na rynku zaczęły pojawiać się wina nowozelandzkie, australijskie, argentyńskie.

A w restauracji sejmowej?

Czasami tak, ale w Sejmie pili różne rzeczy. Popularna była "wzmocniona coca-cola". Zresztą, teraz chyba nie ma już alkoholu w restauracji obok sali posiedzeń.

Ale w Sejmie spotykał pan winiarzy?

Tak, w Sejmie i Senacie było ich całkiem sporo.

W jakiej partii?

Winiarze są chyba w każdej, choć wydaje mi się, że najwięcej w PiS.

I koledzy z parlamentu zarazili pana pasją do winorośli?

Nie. Najpierw miałem ogródek w Toruniu z drzewami i trawnikiem. Myślałem o warzywach, truskawkach. W końcu połowę ogródka zajęły borówki, a drugą - truskawki. Dopiero później zacząłem sadzić winogrona. Potem była działka w Bartlewie i tak się zaczęło. Sadziłem oczywiście winogrona deserowe, ale okazało się, że 200 krzewów to ilość nie do przejedzenia, a ja nie miałem już siły jeździć z winogronami na giełdę. Bo kiedyś dorabiałem sobie sprzedażą owoców na giełdzie – ale to były arbuzy.

???

Tak, to był dopiero dobry biznes. W stanie wojennym, jako inżynier, zarabiałem w zakładzie mniej niż robotnik lutujący części. Trzeba było z czegoś dorobić. Kolega namówił mnie na uprawę arbuzów.

Zaczął pan uprawiać arbuzy w naszym klimacie?

Pod folią, oczywiście. Po stanie wojennym Polska znalazła się w blokadzie gospodarczej i z jakiegoś powodu nawet bułgarskie arbuzy również zniknęły z rynku. Zdziwiłby się pan, ile można było na nich zarobić! Problemem było to, że na początku rzadko kogo było na nie stać. Stałem więc na "jedynce" przed rzeką Frybą i czekałem na klientów.

Z tym okresem wiąże się wiele anegdot. Pamiętam ciepły dzień 22 lipca. Zatrzymał się przy mnie czarnoskóry klient. Kupił największego arbuza, od razu kazał go pokroić i zjadł na miejscu. Potem poprosił o wodę i ręcznik. Zapłacił chyba 5,5 tysiąca złotych!

Skąd ten szalony pomysł na polskie arbuzy w PRL?

Nasiona przywożone były chyba z Holandii. Kolega ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego był tam doktorantem.

Były wystarczająco słodkie?

Słodkie! To był specjalny gatunek. Rosły na oborniku końskim, bo wtedy były jeszcze konie. Była to uciążliwa praca. Kwiaty zapylaliśmy z żoną ręcznie, pędzelkiem, bo pszczoły padłyby w tej temperaturze.

Więc dlaczego skończył pan z arbuzami?

Zarobiliśmy na tych arbuzach na dom w stanie surowym. Jak to zobaczyła koleżanka, poradziła, żeby pojechać do pracy w Norwegii, bo dzięki temu mogliśmy go stosunkowo szybko wykończyć. Trzy lata z rzędu jeździłem do Norwegii na saksy.

Bo pan generalnie uchodzi wśród swoich politycznych kolegów-teoretyków za jednego z nielicznych, który ma rzeczywiście zmysł do interesu.

Stasiu Śmigiel [znany działacz opozycji w Toruniu – red. ] nazwał mnie kiedyś nawet „midasem”, bo to, czego się dotknę, zawsze się udaje. Ale to nieprawda, myślę, że po prostu sprzyjało mi szczęście. No i dlatego z tymi winogronami też jakoś wyszło – żona twierdzi, że mi się udało, bo jestem bardzo skrupulatny, dokładny.

Wiadoma rzecz – inżynier.

To nie do końca tak, bo zawsze byłem raczej matematykiem i fizykiem niż elektronikiem.

Czego jeszcze dotknął się Antoni Midas-Mężydło?

No właśnie jeden interes nie wypalił. Robiłem sadzonki orzechów laskowych, gdy Wedlowi zabrakło orzechów, bo nie mogli sprowadzać ich z Turcji. Przestudiowałem literaturę i zrobiłem sobie laboratorium. Miałem już folię na arbuzy, więc było miejsce do robienia rozsad. Eksperymentowałem, jeździłem gdzieś tam po sadach leszczynowych, pozyskiwałem trochę gałązek, ciąłem i próbowałem ukorzenić. Ale w końcu nie udało się zarobić, bo to była już końcówka lat osiemdziesiątych.

I wtedy został pan rolnikiem?

Rodzina odzyskała 96 hektarów majątku odebranego przez komunę. Tyle, że nikt w rodzinie nie palił się do gospodarowania, a żaden rolnik nie chciał wziąć od nas tego w dzierżawę. Więc wziąłem się za to sam. Przez dwa lata sam uprawiałem te 96 hektarów pełnych perzu. Znowu – według podręczników. I okazało się to sukcesem, chociaż oczywiście większość prac musiałem zlecać.

Rolnictwo miał pan w genach.

Nie do końca. Wychowałem się na gospodarstwie, uczestniczyłem w pracach, ale brzydziłem się na przykład zbierania kartofli [śmiech], bo trzeba było je gołymi rękami wybierać z ziemi. Jednak po końskim nawozie przy arbuzach już nic nie było mi straszne.

No i później 26-letnia przerwa parlamentarna od pracy na roli.

Wcześniej jeszcze gospodarstwo pomocnicze Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Prowadziłem tam drukarnię, bo tych offsetów nauczyłem się w gdańskim zarządzie regionu Solidarności w 1981 r.

Jak człowiek solidnej roboty wytrzymywał te tysiące godzin parlamentarnych nasiadówek?

To było nawet interesujące, bo zajmowałem się zawsze konkretnymi sprawami – gospodarką, telekomunikacją i energetyką. Nie mam sobie nic do zarzucenia, bo można być parlamentarzystą i nic nie robić. A mnie udało się kilka ważnych ustaw przygotować.

Z dzisiejszej perspektywy – winiarza i biznesmena – nie kusi pana, żeby pójść do Sejmu i potrząsnąć kolegami?

Myślę, że można by stworzyć jakąś inicjatywę legislacyjną i próbować ich do niej przekonać. Chodzi o małą produkcję spożywczą, szczególnie w sprawie winiarstwa, żebyśmy mieli chociaż tak, jak w Czechach.

Okolice Papowa Biskupiego, gdzie ma pan winnicę, to – z całym szacunkiem – nie jest polska Toskania.

Tak, ale kolega, senator, ma winnicę w Borach Tucholskich. Wina robi się nawet w okolicy Słupska, są już takie odporne szczepy. Na szczęście miałem od początku mentora z Opolszczyzny. Przyjechał, pokazał, co kupić, pod jego dyktando to wszystko robiłem. No i pierwszy raz pokazał, jak to się robi.

To teraz powiedzmy o pierwszych porażkach.

Porażka dotyczyła biurokracji. Nie dostałem dofinansowania z KPO, bo nie wiedziałem wówczas, że muszę być winiarzem zarejestrowanym. Gdybym wiedział, to bym to zrobił. Ale nie miałem tych najgorszych porażek – że cały zbór trzeba wylać, bo nie wyszedł. A niektórzy mają tak nawet kilka pierwszych lat z rzędu. Znowu sprzyjało mi szczęście. Już pierwsza partia wyszła tak, że ludzie, którzy są dla mnie autorytetami, byli pod wrażeniem.

Zamienił pan mandat na sekator. Kusi czasem, żeby wrócić na Wiejską?

Nie. Pod koniec było już bardzo trudno wytrzymać, a teraz jest jeszcze gorzej. Wszystkie te negatywne rzeczy polityczne się pogłębiają, a nie zmniejszają. Było tak, że ten, kto pociąga w partii za sznurki, życzył sobie, żeby krytykować pewną osobę. Ale ja nie chciałem się do tego włączać, bo znam tę osobę od lat, sporo z nią przeżyłem i wiem, jaka jest. Taka polityka mi nie odpowiadała.

Poza tym chciałem jeszcze w życiu coś innego zrobić, spróbować czegoś innego. Wielu ludzi, którzy siedzi w Parlamencie, jest skazanych na politykę, bo nie mają niczego oprócz niej. Ja tak nie chciałem i nie musiałem. Jestem zadowolony, że nie muszę podejmować tych decyzji. Bo, wie pan, z jednej strony jest również partyjna lojalność.

Wróćmy lepiej do wina. Ile butelek pan zakorkował w tym roku?

Około tysiąca.

Po tych doświadczeniach czuje się pan już smakoszem?

Najgorsze jest to, że kilka lat temu, po operacji, straciłem całkowicie węch. A miałem wcześniej węch wyjątkowo, wręcz kłopotliwie wyostrzony. Więc sytuacja jest trochę nietypowa, że winiarz musi polegać na opinii o bukiecie, jaką formułują inni. Z tego względu nie ufam już nawet swojemu smakowi.

Jeżeli miałby pan wysłać swoje wina tak z czystej sympatii do trzech polskich polityków, do kogo zapakowałby pan przesyłkę?

Wysłałbym pewnie Jarosławowi, chociaż wiem, że on lubi półsłodkiego solarisa. Na pewno dałbym Donaldowi, bo on często pija wino. Obiecałem też Borusewiczowi.

Czarzasty musiałby obejść się smakiem?

Lewicy raczej bym nie wysyłał [śmiech].

Do jakiego ideału wina pan zmierza?

Trudno powiedzieć, bo to niekoniecznie zależy od winiarza. Ale przyznam, że poczęstowano nas kiedyś winem w konsulacie francuskim. I ten smak do dziś pamiętam. Ale swoje wino też piję z przyjemnością. Na początku nie brałem pod uwagę, że będę uprawiał czerwone winogrona. Wszyscy mi mówili, że w Polsce nie ma to sensu, bo udają się tylko białe wina. Ale mój mentor doradził mi, żebym jeszcze dosadził Cabernet Cortis na wino czerwone. Okazuje się, że był do bardzo dobry pomysł, bo ono również dobrze się zapowiada, chociaż jeszcze trochę muszę na nie poczekać, bo produkcja czerwonego wina jest trochę dłuższa. Ale będę bardzo się cieszę, że będę miał i białe i czerwone.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Uroczystości w Gnieźnie. Hołd dla pierwszych królów Polski

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska