Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od farmera do legendy "Aniołów". Jan Ząbik - takiego go nie znacie! [archiwalne zdjęcia]

(jp)
Jan Ząbik w toruńskim żużlu obecny jest od lat 60.
Jan Ząbik w toruńskim żużlu obecny jest od lat 60. archwum Jana Ząbika/Mariusz Murawski/Sławomir Kowalski
Gdyby nie spór z ojcem, to zająłby się rodzinnym gospodarstwem. Trafił jednak (trochę przypadkowo) do Torunia i został legendą "Aniołów". Oto historia Jana Ząbika.

To już ponad pół wieku w żużlu. Wie pan chyba wszystko o tym sporcie?
Człowiek umiera, to wszystkiego nie wie. Pamiętam jak odchodzili Tony Rickardsson czy Hans Nielsen, wielcy mistrzowie, a powtarzali, że wciąż żużel potrafił ich zaskakiwać. Całe życie się uczymy. W tym sporcie co roku pojawia się nowego. Jak zaczynałem jeździć, to silniki miały 45 koni mechanicznych, a teraz 90, a to tylko jedna z wielu różnic.

Od dziecka chciał pan zostać sportowcem?
Nie. Wychowywałem się na wsi i moim życiem było gospodarstwo. Pasjonowałem się mechaniką, ciągnęły mnie nowe rzeczy, chciałem unowocześnić sprzęt, wprowadzić mechanizację. Problem w tym, że ojciec kochał konie i nie chciał mnie słuchać. Gdyby się zgodził, to pewnie dziś byłbym farmerem. To zostało mi zresztą do dziś. Czasami jadę na wieś do rodziny, lubię wsiąść do ciągnika czy kombajnu i porobić w polu. Pomogę innym, a dla mnie to wielka przyjemność.

Ojciec nie chciał się zgodzić na mechanizację, więc uciekł pan z domu?
Chciałem się uczyć zawodu, trafiłem do Oławy. Potem pracowałem w Elektromontażu w Bydgoszczy. Stamtąd oddelegowano mnie do Torunia, gdzie kładliśmy elektrykę w budowanym właśnie Merinoteksie. Było już blisko na stadion na Broniewskiego. W wolnych chwilach chodziliśmy na treningi i tak poznałem Mariana Rose. Miałem dobrą rękę do sprzętu i pomagałem mu w parkingu. W rewanżu on pewnego dnia podstawił mi motocykl, dał skórę i zachęcił, żeby spróbował sił na torze.

Od razu pan poczuł, że żużel to pana życie?
Pierwsza rada od Mariana była taka, żebym w wirażu dodał gazu, a nie go zamykał. Pierwszego dnia nauczyłem się jazdy ślizgiem, potem nauczył mnie startować. Zapisałem się do klubu i tak już poszło.

Podobno zemdlał pan z wrażenia podczas pierwszej wizyty na meczu żużlowym w roli kibica.
Może nie zemdlałem, ale rzeczywiście, słabo mi się zrobiło. To był gorący dzień, pamiętam. Jeden z zawodników, Józef Ptak, brał udział w wypadku i przebił bandę. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Czy mnie to nie odstraszyło? Nie, lubiłem ekstremalne wrażenia. Jako dziecko skakaliśmy na słomę z dachu stodoły. Kiedyś zamiast spadachronu chcieliśmy użyć parasola, ale odwrócił się w drugą stronę i solidnie się poobijałem. Widać, ciągnęła mnie adrenalina.

Rywalizacja klubów z Bydgoszczy i Torunia to niezapomniana część historii polskiego żużla. Emocje na torze, emocje na trybunach. Pomysłowe oprawy kibiców, wypełnione po brzegi trybuny i dodatkowy podtekst tych meczów. Nie sposób było uniknąć groźnych wypadków, zdarzały się interwencje sił porządkowych... Pamiętacie jeszcze te derby? Dziś przypominamy na zdjęciach najważniejsze wydarzenia bydgosko-toruńskich spotkań z ostatnich kilkunastu lat.

To były derby! Bydgoszcz kontra Toruń - pamiętacie? [zdjęcia]

Na pierwszych treningach było was koło setki, ale pan jeden zrobił karierę.
Miałem sporo szczęścia. W tak dużej grupie niełatwo było dopchać się na tor, zwłaszcza, że szkółka miała jeden lub najwyżej dwa sprawne motocykle. Jak ktoś się rozbił, to trening się kończył. Moim pierwszym trenerem był Marian Rose, dzięki niemu miałem motocykl, rewanżowałem się pomagając w parkingu czy naprawiając jego taksówkę.

Co rodzice na pana pomysł na życie?
Początkowo nic nie wiedzieli. Raz brat przyjechał z ojcem na żużel, bardzo mu się spodobało. Po meczu przyszedł do parkingu i pyta, gdzie jestem. A ja stałem w czarnej skórze, umorusaną twarzą tuż obok. Nie miał nic przeciwko, choć na pewno liczył, że wrócę na gospodarstwo. Lubiłem na koniu pojeździć, ale chodzić za nim przy pługu to już mi się nie uśmiechało.

Inaczej wyglądało wtedy życie sportowca. Trudno sobie dziś wyobrazić, że zawodowy żużlowiec pracuje.
Tak było. Pracowałem bardzo długo w Apatorze, ale nawet nie z obowiązku, po prostu lubiłem to. Miałem tam dostęp do elektroniki i nowych technologii, które cały czas mnie ciekawiły. Lubię do dziś sam majstrować: telewizor, pralka, lodówka. Jak jest potrzeba, to i traktor naprawię.

A jak było wtedy z pieniędzmi?
Taki był system: zawodnicy byli zatrudnieni lub po prostu byli na etatach w zakładach pracy. Nie szukało się sponsora, sekretarz partii kazał i koniec. Pieniądze były cieniutkie. To było jakieś 80 zł za punkt, wtedy można było sobie za to ewentualnie coś do jedzenia kupić, nawet na oponę chyba nie wystarczyło. Były jednak jeszcze premie: jak ktoś miał dobry sezon, to mógł dostać mieszkanie czy talon na samochód.

Sportowe Podsumowanie Weekendu 23-28 lutego 2018.

CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE

Dziś motywacją wielu młodych sportowców są pieniądze, a wtedy?
Było chyba w tym więcej pasji, chęci do ścigania, sprawdzenia się. Było biedniej, ale wszyscy byli bliżej klubu, atmosfera była zupełnie inna. Dziś jest mi czasami przykro: obcokrajowiec przyjedzie, pojedzie zawody i zaraz ucieka ze stadionu. Kibice chyba także bardziej utożsamiali się z zawodnikami, którzy przecież byli stąd.

Mnóstwo miał pan przeżyć w czasie tych 50 lat na żużlowych torach. Pierwszym była z pewnością śmierć na torze Mariana Rose.
To był cios i ogromne przeżycie. Miałem jechać w następnym biegu w Rzeszowie. Takiego faceta pamięta się do końca życia, nie sposób wyliczyć, ile mu zawdzięczałem.

Nie było myśli, żeby rzucić żużel po takiej tragedii?
Była grupa zawodników, która nie chciała już jeździć: Cheładze, Kowalski, Bauta. My z Szulukiem i Plewińskim zaczęliśmy ich mobilizować, żeby się poddawać. Było trochę przerwy, kilka meczów zostało przełożonych po pogrzebie. Był czas, żeby ochłonąć. W końcu pojechaliśmy znowu i zaczęliśmy drużynę odbudowywać. Wtedy sobie obiecałem, że będę tak długo jeździł, aż wejdziemy do I ligi. Potem było pragnienie o medalu, mistrzostwa, aż uzbierało się 20 lat. W latach 80. był prawdziwy boom na żużel w Toruniu. Pojawiło się mnóstwo chłopaków, którzy zaczęli mocno deptać po piętach starym. Zostałem jeżdżącym trenerem, ale uznałem, że trzeba z jednej rzeczy zrezygnować, żeby drugą robić porządnie.

Co pan uważa za swój największy sukces?
Indywidualnie w młodzieżówce miałem kilka fajnych zwycięstw, potem wygrałem Turniej Bałtyku w NRD. Tak naprawdę żużel poznałem jednak dopiero w Anglii.

Trafił pan tam w wieku 34 lat. Wielki żal miał Wojciech Żabiałowicz, który liczył, że zajmie to miejsce.
Był wtedy w wojsku i nie pozwolili mu na wyjazd. To była umowa między federacjami, z każdego klubu pojechał jeden zawodnik. Początkowo miałem trafić do Hackney z Plechem, ostatecznie z Patynkiem wylądowaliśmy w Sheffield. Myślałem, że już wszystko umiem, a tu guzik. W Anglii co chwilę była inna pogoda, trzeba było wiedzieć, co zmienić w silniku. Zawsze miałem do tego smykałkę i szybko załapałem co i jak. Każdy tor to inna technika na wirażach, inna nawierzchnia. Pamiętam pierwszy mecz w Sheffield, z partnerem wygraliśmy wszystkie wyścigi.

Dziś sytuacja jest odwrotna, ale wtedy w Anglii można było zarobić nieźle w funtach.
To prawda. Nie mieliśmy takich stawek, jak miejscowi zawodnicy, ale to były niezłe pieniądze. Często kibice robili zrzutki dla najlepszych zawodników i coś wpadło dodatkowo.

Pan też jednak czegoś Anglików nauczył.
Mieliśmy wtedy silniki z gaźnikami leżącymi. To był delikatny sprzęt japoński z aluminium, w trudnych warunkach w Anglii często ulegał uszkodzeniom i gaz się nie zamykał. W Toruniu mieliśmy patent: dorabialiśmy z fosforobrązu przepustnice. Były cięższe i przez to się nie zacierały. Kenny Carter, wielka wówczas gwiazda, mnie zaczepił i koniecznie chciał poznać tajemnicę. Powiedziałem: "dobrze, ale ty mi powiedz, co wiesz o ściganiu w Anglii". Miałem zapas przepustnic i część mu oddałem, w zamian dostałem kilka innych, nowoczesnych części do motocykla. Potem stworzyliśmy jedną paczkę, także z Andrzejem Huszczą. Kilka lat później nie mogłem uwierzyć, że Carter zastrzelił żonę i popełnił samobójstwo.

MrGARDEN GKM GRUDZIĄDZKto rządzi w regionie? Na torach wiadomo - wystarczy spojrzeć w ligowe tabele. Poza torem jest... pięknie! GKM Grudziądz, Get Well Toruń i Polonia Bydgoszcz reprezentują piękne podprowadzające. Poznajcie urocze dziewczyny, które są ozdobą meczów żużlowych w naszym województwie. Które podobają się wam najbardziej?

Grudziądz, Toruń, Bydgoszcz. Gdzie są najładniejsze podprowa...

Zaczął pan pracować z młodzieżą. Do dziś pan szuka talentów w mniejszych miejscowościach.
Uwielbiam dzieci. Taka praca sprawia mi najwięcej radości, gdy widzę, jak krok po kroku rozwijają się i stają się coraz lepsi. Zawsze mam jeden cel: aby tak dobrze ich nauczyć, żeby unikali kontuzji. Potem już ich sprawa, jak pokierują swoją karierą. Z doświadczenia wiem, że ci chłopcy z mniejszych miejscowości bardziej się do żużla nadają. Z Unisławia wtedy trafił do klubu Robert Sawina. Teraz już wiem, gdzie spotykają się i śmigają na małych motorach, można tam znaleźć talenty do żużla.

Największy talent, jaki się panu trafił?
Na pewno Krzysztof Kuczwalski, był także Robert Pruss, który szybko skończył poważną karierę, Piotr Baron, Tomasz Bajerski. Ciekawym przypadkiem był Jacek Krzyżaniak. Długo nie chciał słyszeć o żużlu, grał w piłkę w Pomorzaninie. Mieszkaliśmy po sąsiedzku i w wieku 18 lat nagle zapukał do drzwi, że chce jeździć. To był niezwykle pracowity chłopak, w rok przegonił swoich rówieśników. To była zresztą taka mała wymiana, bo z kolei do Pomorzanina poszedł mój starszy syn Robert, który razem z Baronem zaczynał treningi na żużlu.

Może tak jest: bardziej utalentowanym często brakuje determinacji?
Wiesiek Jaguś jest takim przykładem. W klubie chcieli go skasować, bo się nie nadaje. Przekonywałem, że trzeba go zostawić, bo to pracuś i bardzo chce. Pewnego razu kontuzję odniósł Tomek Świątkiewicz, Wiesiek wskoczył do składu i już w nim został na wiele lat. Dotarł w końcu nawet do Grand Prix. Pawła Przedpełskiego z kolei dwa lata męczyłem i namawiałem, chciał być tylko mechanikiem starszego brata Łukasza. W końcu wsiadł na motocykl na lodzie zimą w Elgiszewie.

CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE

Trudno pogodzić rolę ojca i trenera?
Karol nie miał żadnej ulgi, zresztą każdego swojego wychowanka traktuję jak syna. Nie popychałem go do żużla, ale starszy Robert dawał mu pojeździć na motorynce. Gdy byłem trenerem w Grudziądzu, dopiero wtedy Karol zaczął poważniej trenować. Kupiłem mu wtedy lepszy motocykl, ale on sam ciężko pracował.

Rozpierała pana ojcowska duma, gdy Karol został mistrzem świata?
Pamiętam ten turniej w Terenzano. Już w pierwszym wyścigu przewrócili się z Adrianem Miedzińskim, Karol złamał wtedy palec. Bieg finałowy rozgrywany był dwukrotnie. Za pierwszy razem Karol nie posłuchał i stanął pod taśmą w złej koleinie. Upadek i powtórka. Tam trzeba było trzymać krawężnik. Karol wygrał start, Lindbaeck jechał tuż za nim i cały czas próbował go wypchnąć. Do dziś widać na tym kevlarze ślady jego koła na nogawce. Ale Szwed wtedy rzucał kaskiem w parkingu...

Karol często opowiada, jak uratował u pan życie w Lesznie.
To był dla mnie szok. Motocykl rywala trafił go prosto w głowę. Zdążyłem dobiec i widzę, że syn ma drgawki. Wszyscy wpadli w panikę, ale ja miałem już dwie takie sytuacje w karierze i wiedziałem, że połknął język. Szybko wsadziłem paluch i wyciągnąłem, od razu zaczął oddychać i można go było przewieźć do szpitala.

Upadków w karierze syna nie brakowało. Nie chciał mu pan zakazać startów?
Ten w Lesznie jeszcze nie miał aż takiego wpływu na jego karierę. W 2009 roku znowu jednak brał udział w kraksie na Motoarenie. Później już solo wszystko ładnie wychodziło, ale w tłoku na wirażu zamykał gaz. Nie chciałem jednak niczego zakazywać, to by nic nie dało. Wiedziałem, że on sam musi dojrzeć do takiej decyzji. W końcu, po jednym ze sparingów, przyszedł ze łzami w oczach i powiedział, że kończy, nie chce robić krzywdy sobie i innym. Teraz skończył kurs trenerski, zapisał się na studia magisterskie, ma mnóstwo możliwości w życiu. Czy będzie dobrym trenerem? Jest młody, ale w żużlu przeżył wszystko.

Ma pan żal, że dwa lata temu klub odstawił pana na boczny tor?
Nie, każdy układa sobie klub po swojemu. Gdy Przemysław Termiński kupił klub podczas jednej z pierwszych rozmów powiedziałem, że jestem gotowy do pracy, ale nie pozwolę sobie moim nazwiskiem butów wycierać. Ostatecznie trenerem został wtedy Robert Kościecha.

Jak pan patrzy na współczesny żużel, to co pan sobie myśli?
Niepotrzebna jest aż taka moc silników. Powinna w większym stopniu liczyć się technika jazdy, myślenie na torze. Teraz są takie szybkości, że wielu zawodników nie panuje nad maszyną. W efekcie za dużo mamy upadków i kontuzji. Przy mniejszej mocy silników widowisko byłoby ciekawsze. Teraz jest tak, że nawet młody na dobrym silniku ucieknie ze startu i dzida do przodu.

1 stycznia obchodził pan 72 urodziny. Stworzył pan nowy klub, pomaga synowi w pracy trenera, prowadzi firmę, jest pan radnym. Nie brakuje godzin w czasie doby?
Brakuje i będę musiał powoli z pewnych rzeczy rezygnować. Myślę, że do rady miasta nie będę już startował. Chcę wszystko robić porządnie, a teraz coraz trudniej łączyć wszystkie obowiązki. Chcę pomóc Karolowi, muszę pilnować firmy, ale najważniejsze będą maluchy ze Stali, póki mi sił wystarczy. Nie myślę o emeryturze, bo dobrze się z tym czuję. Nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak trening z dzieciakami czy przejechanie 50 km na rowerze. Trochę bym potrenował, to jeszcze na żużlowym motocyklu bym sobie poradził. Nie chcę nikomu nic udowadniać, ale niech młodzież widzi, że skoro ja potrafię, to oni też dadzą radę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska