Słoneczne wrześniowe przedpołudnie na zamkowym wzgórzu - zachwycona Japonka celuje obiektywem w okazałą sylwetę, rozmawiająca po niemiecku grupka z uznaniem komentuje stan obiektu, szkolna wycieczka obserwuje panoramę okolicy, pracujący przy rewitalizacji robotnicy spokojnie robią swoje. Ale ten spokój to tylko złudzenie. Przedłużające się "bezkrólewie" w jednym z najciekawszych zabytków regionu z niepokojem obserwują samorząd Golubia-Dobrzynia, władze regionu, mieszkańcy miasteczka. Czy znajdzie się gospodarz na miarę poprzednika?
Kwiatkowski samodzierżawca
Nikt nie ma wątpliwości, że zamek stoi, ma się nieźle i przyciąga dziś turystów wyłącznie dzięki temu, że przed prawie czterdziestu laty zainteresował się nim Zygmunt Kwiatkowski, historyk po toruńskim uniwersytecie, duch niespokojny, ale umysł konsekwentny. To on zdołał przekonać kolejnych peerelowskich decydentów, że warto włożyć w ruiny i walące się mury środki, których w kraju brakowało na "ważniejsze" rzeczy. Czasy się zmieniły, ale w tej materii nie do końca. - Pieniądze, dzięki osobistej operatywności i dojściom, do końca załatwiał świętej pamięci Kwiatkowski. Chwała mu za to - mówi burmistrz Golubia-Dobrzynia Roman Tasarz, do niedawna przeciwnik Kasztelana.
Panowie pojednali się dwa lata temu. Wcześniej kompleks zamkowy, formalnie część miasteczka, był państwem w państwie, światem, w którym mieszkańcy Golubia-Dobrzynia w zasadzie się nie pojawiali, a jeśli już, to na zasadzie zwykłych gości. Jeśli było ich stać, bo okolica tu biedna i ceny biletów na zamkowe imprezy były dla okolicznych raczej zaporowe. Pojednanie burmistrz-Kasztelan sprawiło, że w stosunkach zamek-miasto pojawiły się pierwsze jaskółki zmiany. Niestety, słabe. - Zamek jest symbolem miasta, naszym ambasadorem. Ale, jak to z ambasadorami bywa, był dla zwykłych ludzi niedostępny - kwituje Tasarz.
Miejscowi mogli więc z daleka popatrzeć na organizowane w dużej mierze "pod telewizję" turnieje, na zjeżdżające na nie "rycerstwo" i towarzyszące mu tabuny dziennikarzy, na lokalne i krajowe elity, przybywające na urządzane tu huczne imprezy sylwestrowe albo sławne w kraju konkursy oratorskie. Chyba, że należeli do dwudziestokilkuosobowej załogi zamku - to liczebność w sezonie, cały rok pracuje tu tylko kilka osób - ale i tu reguły były twarde. - Mój ojciec był człowiekiem bardzo surowym, rządził w autokratycznej manierze i niektórych to frustrowało. Kiedy umarł, przez chwilę było tak, jakby ludzie urwali się z łańcucha - wspomina syn Kasztelana, Piotr Kwiatkowski.
Spadkobierca
Golubski zamek z przyległościami to potężne gospodarstwo: 150 pomieszczeń, 43 hektary ziemi, farma hodowlana ze szkołą jeździecką, łąki, park, elegancki hotel z 22 miejscami, trwająca rewitalizacja kompleksu za unijne 1,8 mln zł. Kasztelan zarządzał tym samodzierżawnie, żelazną ręką, rozpoczynając dzień od odprawy z pracownikami przed 7.00 rano, późnym wieczorem, kiedy szedł spać, kończąc. Towarzyszyły mu oddane kobiety, przede wszystkim organizatorka zamkowej turystyki Grażyna Zygmunt, która poświęciła zamkowi trzydzieści lat życia.
Półtora roku temu na zamkowym wzgórzu pojawiła się nowa postać - czterdziestoletni wtedy syn Kasztelana. Zaczął jako pracownik fizyczny za 700 zł miesięcznie - remontował służbowe mieszkanie, zbierał kamienie w polu, przycinał gałęzie. - Kiedy się buntowałem, ojciec powtarzał z błyskiem w oku "od szeregowca! od szeregowca!" - wspomina. Potem to on na porannych spotkaniach referował plan zajęć dla wszystkich, jeszcze później powoli przejmował obowiązki ciężko chorego Zygmunta Kwiatkowskiego. Dla związanych z zamkiem stało się jasne, że Kasztelan wyznaczył swego następcę.
Piotr Kwiatkowski to przeciwieństwo ojca - wyciszony. Przystojny, o ujmującym uśmiechu. Pewny siebie, ale tą spokojną pewnością ludzi, którzy ani nie muszą podnosić głosu, ani mieć zawsze racji. Na umówionym spotkaniu pojawia się z kilkutygodniowym psiakiem na rękach. O swoich relacjach z ojcem mówi rzeczy szczere aż do bólu nie bacząc, że taka otwartość wobec dziennikarza może mu zaszkodzić. Z kujawskiej prowincji, gdzie się urodził, której serdecznie nie znosił, na dwadzieścia lat wyjechał do Niemiec. Jest malarzem samoukiem, ostatnie prace zawiózł zaprzyjaźnionym marszandom w Berlinie jeszcze w lutym, zanim Kwiatkowski senior zachorował na dobre. W zamku pilnuje sianokosów i żniw oraz Internetu i marketingu, wydaje polecenia odnawiającym zamkowe sale, opracowuje koncepcje uatrakcyjnienia oferty turystycznej i kulturalnej.
- Ojciec wiedział, że odchodzi. Rok temu powiedział mi "nie masz dużo czasu". Chodziło o nasze bycie ze sobą. Pomysł z "namaszczeniem" uznałem za iluzję. Kierowanie ludźmi nie leży w mojej naturze - tłumaczy Piotr Kwiatkowski. - A jeśli padłaby twarda propozycja? - nalegam. - Z wielką obawą bym to przyjął. Ale tak, zgodziłbym się - odpowiada.
Budowlaniec?
Kwiatkowski junior jest faworytem jednej z grup w dwunastoosobowym zarządzie oddziału Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego w Golubiu--Dobrzyniu. To ten oddział włada zamkiem i ma prawo powołania następcy Kasztelana. - Pytaliśmy pana Piotra, czy zechce z nami zostać, czy ma inne plany. Powiedział, że zostaje - opowiada wiceprezes Kazimierz Przybyło, inżynier budowlaniec z własną firmą, sprawujący obecnie nadzór nad zamkową inwestycją za unijne fundusze. W koncepcji Przybyły Piotr Kwiatkowski miałby rządzić zamkiem z fotela prezesa golubsko-dobrzyńskiego PTTK. Stanowisko dyrektora - niepotrzebne, jego zdaniem, i czysto honorowe - zostałoby zlikwidowane.
Ale inna grupa widzi w fotelu prezesa samego Kazimierza Przybyło, a jako sposób wyłonienia zarządcy zamku - otwarty konkurs. Emisariusz z takim sygnałem trafił niedawno do władz Golubia-Dobrzynia. - Padła też propozycja, by upodmiotowić majątkowo miasto. Szczegółów nie poznaliśmy, ale jesteśmy zainteresowani: czy to przyjęciem udziałów, czy przejęciem kompleksu na własność - relacjonuje burmistrz Tasarz. - Budowlaniec na zamku, ktoś taki po Zygmuncie Kwiatkowskim? Nie wierzę! - łapie się za głowę wysoki urzędnik magistratu. - Przywrócić zamek miastu? Dobry pomysł - słyszę w gabinecie lokalnego biznesmena.
O tym, że trzeba jakoś wciągnąć golubian i dobrzynian w życie zamku, wie też Piotr Kwiatkowski. Już zastanawia się, jak zachęcić młodzież szkolną do wykorzystania możliwości szkółki jeździeckiej. Ale podzielić się zamkiem? - Zamek wyrósł bez pomocy miasta, teraz też nie mamy stamtąd pomocy - mówi twardo. Z Tasarzem łączy go tylko jedno: obaj są gotowi na wiele, byleby tylko komuś nie wpadł do głowy pomysł sprzedaży zamku w prywatne ręce. A takie pomysły pojawiały się jeszcze za życia Kasztelana, którego na różne sposoby kusili jacyś Włosi. Wtedy też pojawiali się na wzgórzu, a także w warszawskiej siedzibie władz głównych PTTK, różni dziwni faceci, zainteresowani schedą po Kasztelanie.
Zamek to był On
Maleńki doberman Piotra Kwiatkowskiego siusia na zalanym słońcem trawniku przed zamkiem, kiedy jego właściciel przekonuje jednego z pracowników, że codzienne podlewanie kilku hektarów trawy ze względów oszczędnościowych nie wchodzi w grę. - Wszystkim się wydaje, że zamek to ho! ho! Był tu prezydent, bywa marszałek. Ale to nie zamek, to mój ojciec ich tu ściągał. Pieniędzy jest stale zbyt mało, a tu jeszcze prawdopodobnie wzgórze się obsuwa. Wie pani, ile zarabiał Kasztelan? Nieco ponad 2 tysiące miesięcznie.
PS. We wtorek późnym wieczorem, po burzliwych obradach, golubsko-dobrzyński zarząd PTTK powołał Piotra Kwiatkowskiego na stanowisko dyrektora zamku. Nowym prezesem oddziału PTTK został jeden z dotychczasowych wiceprezesów, Mariusz Wróblewski.