Saperzy z 3. Pułku Drogowo-Mostowego w Chełmnie uśmiechają się pod nosem: major Kazimierz Wołowiec, kapitan Jacek Duziak i starszy sierżant Mariusz Przesmycki. Za nimi lata służby w patrolach minerskich w kraju i misje zagraniczne. Spokojni, opanowani. Nawet nie pytam, ile ton śmiercionośnych ładunków wysadzili w powietrze.
Pułkownik Władysław Zdanowski, dowódca chełmińskiego pułku filozoficznie zauważa, że skoro przez tyle lat saperzy oczyszczali ziemię z zardzewiałej śmierci, to liczba niewypałów i niewybuchów powinna się zmniejszać. A nie maleje i będą jeszcze mieli roboty na lata. Ale co innego robota w kraju, a co innego na misjach. W takim Afganistanie były ponad cztery miliony min. W Iraku, na środku pustyni, stały pełne magazyny po wojskach Saddama. W Bośni pola minowe straszyły jeszcze po wojnie.
- Afganistan można porównać do supermarketu, talibowie jeszcze długo będą mieli z czego robić bomby - kręci głową major Wołowiec.
Sierżant Przesmycki wspomina skrzyżowanie w Iraku. Na środku stoi opuszczony samochód. Obok żywego ducha, a to znak, że wóz może być wypełniony materiałami wybuchowymi. Trzeba do niego podejść i ocenić sytuację. Ubiera się w kombinezon przeciwwybuchowy, który ochroni go przed niewielkim wybuchem i odłamkami, ale nie przed eksplozję kilkusetkilogramowego ładunku. Głupie myśli przelatują przez głowę, minę ma niewesołą, bo ktoś zdążył akurat pstryknąć mu fotkę. Na szczęście kombinezon jest wewnątrz chłodzony, bo pogoda upalna. Jedyna odsłonięta część ciała sapera to dłonie, ażeby mógł - jak chirurg - rozbroić ładunek. Bierze do ręki sześciometrowy manipulator, który ma tak precyzyjne szczypce, że można nim podnieść świeże jajko i nie zgnieść skorupki. Do samochodu ma kilkaset metrów. Idzie sam, bo jakby co, to...
- W połowie drogi mnie odwołali - uśmiecha się Mariusz Przesmycki. - Z budynku wybiegł z krzykiem Irakijczyk, że zepsuł mu się samochód i zostawił go na środku skrzyżowania...
Mówią, że Amerykanie w takich sytuacjach po prostu wysyłają zdalnie sterowanego robota wyposażonego w odpowiednie szczypce, kamery i ładunki do wysadzenia podejrzanego ładunku lub pojazdu. Polacy też już mają roboty, ale zdarza się, że do ładunku musi podejść człowiek. Śmiercionośny ładunek trzeba wziąć do rączki. I robi to doświadczony i opanowany saper.
Amerykanie pojechali do Iraku z wykrywaczami, które umożliwiają podglądanie na komputerach ładunków zakopanych w ziemi. Na taki sprzęt nasi żołnierze będą musieli jeszcze poczekać.
Zapewniają, że na miejscu nie myślą o niebezpieczeństwie. Jest robota do zrobienia. Np. kilkadziesiąt pocisków dużego kalibru lub granatów moździerzowych. Kable rozwija się od znaleziska do miejsca, z którego zdalnie się je wysadzi. Przy niewybuchach pozostaje saper, który ma uzbroić ładunki. I kiedy trzeba zamknąć obwód, podłączyć drugi kabel do materiału inicjującego, to jest ten moment, w którym za każdym razem adrenalina buzuje w żyłach. Wtedy można zginąć.
Opowiadają o lekarzu, który koniecznie chciał choć raz zrobić wielkie bum! Na kupie leżało kilka ton śmiercionośnego żelastwa. Nie odpalił detonator, to zakręcili ręcznym i walnęło. - Mówiłem lekarzowi, żeby nie wystawiał głowy z okopu, bo odłamki potrafią przelecieć ponad kilometr - opowiada jeden z nich. - A ten podniósł głowę i tuż obok przeleciał kilkudziesięciocentymetrowy odłamek pocisku. Byłoby po nim, jak amen w pacierzu.
Lekarz nie chciał już więcej niczego odpalać.
Więcej o saperach z 3. Pułku Drogowo-Mostowego w Chełmnie w dzisiejszym (12.03.2010), papierowym magazynie "Gazety Pomorskiej".