Informacjami o domniemanych nieprawidłowościach zainteresowało się Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. Na pytania o sprawę, zadane w ubiegłym tygodniu w biurze prasowym KGP nie otrzymaliśmy jednak żadnej odpowiedzi. Jeden z bydgoskich policjantów podpowiedział nam za to, że dochodzenie rozpoczęła też Prokuratura Rejonowa Bydgoszcz-Południe. - Potwierdzam, że taka sprawa jest w naszym, można powiedzieć szerokim, zainteresowaniu, ale nic więcej, bo jak widać informacje zaczynają wyciekać na zewnątrz - wyjaśnia Włodzimierz Marszałkowski, zastępca prokuratora rejonowego.
Włodzimierz Marszałkowski: Informacje o tej sprawie zaczynają wyciekać na zewnątrz. Dlatego nie możemy o niej rozmawiać."
Czytaj też: Nowa posada dla bohaterki afery podsłuchowej w urzędzie wojewódzkim. Gdzie? W ministerstwie
Organa ścigania powiadomił Marek S. (personalia zmienione), mąż pracownicy Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego, zatrudnionej w bliskim otoczeniu wojewody. Twierdzi, że żona zleciła śledzenie go, a jego telefon był namierzany. - Jesteśmy w trakcie rozwodu, żona mnie zdradziła ze swoim kolegą z pracy, również z otoczenia wojewody - mówi bydgoszczanin. - Pewnego dnia odkryłem, że jestem śledzony, prawdopodobnie chodziło o to, żeby zrzucić winę na mnie. Jestem też przekonany, że mój telefon był namierzany przez pracowników urzędu lub za pomocą urządzeń zlokalizowanych w urzędzie. Być może w wydziale zarządzania kryzysowego. Trochę się na tym znam, jestem informatykiem.
Czytaj też: Podsłuch w biurze posła Katulskiego. Dyrektor zwolniony
Bartłomiej Michałek, rzecznik KPUW, tłumaczy, że pracownicy centrum zarządzania kryzysowego nie mają uprawnień do lokalizowania telefonów za pomocą GPS. - Może to policja, ale nie my - zapewnia rzecznik.
Faktem jest jednak, że wspomniany wydział zarządzania kryzysowego może monitorować sieć internetową, a także lokalizować w systemie GPS np. ekipy ratownicze w całym regionie. Współpracuje też z organami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo i obronność, w tym z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Marek S. tłumaczy, że aby sprawdzić, czy jest inwigilowany, kupił nową kartę telefoniczną i aparat. - Napisałem z niego jednego SMS-a do żony. Za chwilę wiedziała, że jestem za miastem, chociaż nikomu o tym nie mówiłem. Była wtedy w pracy - zaznacza i dodaje, że wcześniej znalazł schowany w swoim samochodzie nadajnik GPS - urządzenie wielkości połowy pudełka od zapałek.
Zdaniem S. lista win jego żony jest dłuższa. - Groziła, że wykorzysta swoje znajomości i mój brat, również urzędnik, zostanie wyrzucony z pracy. Pojechała na urlop, po którym nie ma śladu w papierach urzędowych - wylicza.
Czytaj też: Podsłuch w biurze posła Katulskiego. Dyrektor zwolniony
Urzędniczka wojewody utrzymuje, że to jej mąż uknuł intrygę - z zadrości. - Nie mógł się pogodzić z tym, że odchodzę - podkreśla. - Przyznaję, że wynajęłam detektywa, żeby go obserwował. A te opowieści o namierzaniu jego telefonu to bzdura. Nie pozwoliłabym sobie na to pracując dla wojewody.
Pytamy ją o GPS w samochodzie Marka S. - Nic o nim nie wiem, proszę pytać detektywa - mówi, podając nam numer do licencjonowanego śledczego. Tomasz Kowalski nie jest rozmowny: - Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. Proszę zrozumieć, muszę dbać o dobro moich klientów. A o żadnym gps-ie nic mi nie wiadomo - kończy.
Rzecznik KPUW traktuje sprawę rzekomej inwigilacji jako prywatne porachunki pomiędzy rozwodzącymi się małżonkami. Być może dlatego nie powiadomiono jeszcze o tym Kancelarii Premiera, w której o toczącym się śledztwie nie wiedziano.