"Niewiele dotąd spraw ściągnęło do Sądu Rejonowego w Toruniu takie rzesze publiczności, jakie zgromadziły się wczoraj. (...) kibice sądowi na twardych ławach wytrzymali bitych 11 godzin" - tymi słowy lokalny dziennik informował w styczniu 1986 roku o procesie nietuzinkowym nawet jak na kurioza Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Na ławie oskarżonych zasiedli naukowcy Jan Hanasz, Zygmunt Turło i Leszek Zaleski oraz Piotr Łukaszewski, elektronik, pracownik Elany, czynny opozycjonista.
Czytamy dalej: "26 września 1985 roku trójka astronomów zatrzymana została przez przedstawicieli Służby Bezpieczeństwa w jednym z mieszkań na 11 piętrze wieżowca w centrum Rubinkowa, w kilka minut po zakończeniu przez nich emisji własnej wkładki do programu telewizyjnego".
07 plus
- Dzień wybraliśmy nie bez powodu, w Elanie odbywało się wtedy wyjazdowe posiedzenie jednej z komisji komitetu PZPR - pamięta dokładnie Łukaszewski, właściciel mieszkania, gdzie złapano naukowców na gorącym uczynku, z nie całkiem jeszcze zdemontowaną aparaturą. - Poza tym pasowała nam czwartkowa emisja "07 zgłoś się".
Ku zaskoczeniu kilkudziesięciu tysięcy widzów z Rubinkowa, tego dnia milicyjne przygody porucznika Borewicza bogatsze były o dodatkowe informacje. Przez kilka minut przez ekran przepływały dwa komunikaty: "Bojkot wyborów naszym obowiązkiem" i "Dość podwyżek cen, kłamstw i represji". Oba opatrzone adnotacją "Solidarność Toruń".
Podobną emisję SB odnotowała już 14 września, wtedy podczas "Dziennika Telewizyjnego". Akt oskarżenia objął oba wydarzenia.
Śmiałe włamania do toruńskich telewizorów możliwe były dzięki nadajnikowi skonstruowanemu wspólnie przez Turłę i Eugeniusza Pazderskiego. Ten drugi nie znalazł się wśród oskarżonych, bo nie było go na miejscu kolejnej emisji, a mieszkanie zdążył wyczyścić ze wszystkich śladów. Zaraz po akcji z 26 września, słysząc SB-ków walących już do drzwi mieszkania, Łukaszewski uciekł balkonem do sąsiadów. - Trzeba było uprzedzić innych, ich rodziny - tłumaczy swój niebezpieczny rajd. - Wpadka wpadką, ale cała machina musiała przecież działać dalej.
Gdy wrócił do mieszkania SB nie dała wiary objaśnieniom, że o niczym nie wiedział. Wraz z kolegami, Hanaszem, Turłą i Leszkiem Zaleskim trafia do aresztu. Zatrzymanie całej czwórki wydłuża się. Za kraty docierają jedynie bardzo okrojone informacje na temat oddźwięku jaki wywołała akcja
Pycha zgubiła władzę
Piotr Łukaszewski w 1985 roku - "Brodacz"
(fot. fot. archiwum prywatne)
Chcieli dotrzeć do 20, 30 tysięcy odbiorców. Tymczasem mówiło się o ich wyczynie nie tylko w całej Polsce, ale też za granicami.
- To pycha z jaką władze nagłośniły nasze zatrzymanie przyniosła nam ten rozgłos - przyznaje dziś ze śmiechem Łukaszewski. - A że w Warszawie odbywał się akurat międzynarodowy kongres naukowy, dzięki temu informacje wypłynęły na zewnątrz.
W Ameryce, Izraelu i zachodniej Europie komentowano, że w Polsce toczy się walka o wolność słowa.
- Entuzjazm roku '80 i '81 wyzwolił to, co w nas wszystkich drzemało, wewnętrzne poczucie prawdy, piękna i nadziei, że możemy być szczęśliwi - wspomina dalej Łukaszewski. - Naturalne było dla każdego z nas, żeby zabiegać o to, jak tylko potrafimy.
W Toruniu działało już radio - podziemne, ale zarazem powietrze, nadajniki bowiem transportowane były przez wymykające się esbeckim podejrzeniom balony. Ale apetyty rósł.
Dzięki specjalistycznej wiedzy radiologicznej i kilku miesiącom genialnej pracy Turło z Pazderskim przebili się przez rządowy sygnał wykorzystując jedynie 2-watowy wzmacniacz. Na pierwotny obraz nakładać mogli proste grafiki, na przykład napisy. Skonstruowali urządzenie właściwie nie do wykrycia.
Dlaczego więc grupa wpadła? Wiedzą, ale nie chcą tego roztrząsać. - Mam zresztą dostęp do najróżniejszych dokumentów, opracowań na swój temat - przyznaje Łukaszewski. - Głównie są to materiały z Instytutu Gaucka badającego Stasi, bo naszych SB-ków oni nie darzyli szczególnym zaufaniem i prowadzili własne działania. Ale raczej nie chcę tego czytać. Byłem też powoływany na świadka przez IPN. Tylko po co to wszystko? Dowiedzieć się teraz czegoś złego o kimś, kogo lubię i szanuję, byłby dla mnie wstrząsem. A to był taki właśnie czas, takie zdarzenia.
Grupa Hanasza, bo to on stanowił mózg całej operacji, pozostała sobie lojalna do dziś. Takie akcje, jak ta z solidarnościową telewizją, wymagały jako podbudowy ogromnego zaufania, zresztą przy współudziale kolejnych i kolejnych, już dziś anonimowych osób. Ryzykowali spokój rodzinny, kariery. Jednak to, co najważniejsze, udało się ocalić.
- Tę solidarność w jej właściwym sensie, nie tylko jako szacunek, ale też wzajemne wsparcie. Wtedy nikt nie pytał "za ile", tylko "na kiedy" - wyjaśnia Łukaszewski. - A teraz widujemy się przy kawie w ogrodzie, rozmawiamy o książkach, inspirujemy siebie nawzajem. Znamy swoje żony, dzieci i wnuki. Wiemy, że możemy na siebie liczyć i że stać nas, żeby bronić tego, co ważne.
- Kiedy się spotkamy, zawsze się witamy z niesłychaną radością, to wciąż żyje w nas - dodaje ze wzruszeniem Zaleski.
Korzystajcie, bo możecie
Ekipa Marcina Gładycha, która pracowała przy "Hakerach wolności"
(fot. fot. autorka)
Cała piątka trzyma się z dala od polityki. Mówią co najwyżej "idźcie na wybory", "decydujcie", o to walczyli. Ale nie wykrzykują, na kogo należy oddać głos, a kto zdrajca. Mówią też, że dziś gwizdać można na prezydenta i buczeć na premiera. I nieważne, czy nam się oni akurat podobają, czy nie - ważne, że w ogóle mamy taką możliwość.
Ćwierć wieku po spektakularnym wydarzeniu "włamywacze z Rubinkowa" zwrócili uwagę toruńskiego reżysera Marcina Gładycha. - Kiedy oni walczyli o dzisiejszą wolność dla mnie, mojego syna i innych, ja zajmowałem się rzeczami bardzo błahymi - ocenia po latach swoją studencką beztroskę. - W tym filmie "Hakerzy wolności" jestem mostem między nimi a młodymi, którym chciałem przybliżyć tamte lata i pokazać je w sposób trochę wesoły i trochę normalniejszy od tradycyjnych ujęć.
Gładych zaprosił do współpracy ekipę twórców z pokolenia obecnych 30-latków, którzy rok 1985 nie tyle pamiętają, co wyobrażają go sobie. PRL sprowadza się dla nich raczej do "Teleranka", brzydkich ubrań i meblościanek. Reżyser świadomie nie skonfrontował młodych twórców z autentycznymi bohaterami filmu. Dopiero na ekranie fragmenty dokumentalne przeplatają się z fabularnymi. Pierwsze to autentyczne wypowiedzi Hanasza, Turły, Zaleskiego, Pazderskiego i Łukaszewskiego. Drugie są artystyczną kreacją reżyserów Radosława Garncarka i Krystiana Wieczyńskiego, w rolę główną wciela się Radosław Smużny. Sceny kręcone były pośród toruńskiej scenerii w miejscach faktycznych zdarzeń. Też muzyka, dobrana przez lidera Butelki Grzegorza Kopcewicza, odpowiada ówczesnej lokalnej scenie.
Za wywiady w oparciu, o które rozpisano scenariusz odpowiedzialny był Marceli Sulecki, ocenia to doświadczenie następująco: - Ci panowie patrzą na historię tak, jak chyba się powinno. Mimo, że przecierpieli sporo, nie ma w nich rewanżyzmu, chęci zemsty - są w tym podobni do ludzi młodych. Tylko że młodzi spoglądając na te wszystkie dzisiejsze kłótnie, nie mają dobrego zdania o Solidarności i o tym, co się wtedy działo. A ja będę je teraz miał.
Jakby co, to damy radę
Skromni bohaterowie opozycyjnej telewizji deklarują też dalsze zaangażowanie.
- Przygotowanie tamtego sprzętu zajęło nam około pół roku, potrzebny był telewizor, nadajnik, komputer ZX Spectrum, teraz można by to zrobić w tydzień. - wyjaśniał Pazderski podczas premiery filmu Gładycha w toruńskim CSW. - Dla telewizji cyfrowej potrzeba już będzie innych umiejętności. Ale panie Zygmuncie, my tę wiedzę w razie czego mamy, prawda? - zwrócił się do Turły.