https://pomorska.pl
reklama
Pasek artykułowy - wybory

Robert Kościecha: - Inni się bali, ja tam wjeżdżałem [archiwalne zdjęcia]

Joachim Przybył
Robert Kościecha na zdjęciach fotoreporterów Gazety Pomorskiej
Robert Kościecha na zdjęciach fotoreporterów Gazety Pomorskiej Mariusz Murawski/Sławomir Kowalski/archiwum
Robert Kościecha od pierwszego treningu do ostatniego wyścigu: o ojcu, środkowym palcu do kibiców w Rzeszowie, licznych kontuzjach i nowych wyzwaniach w życiu.

Ojciec żużlowiec, więc byłeś skazany na czarny sport?

- To nie było takie oczywiste. Miałem 10 lat, gdy pierwszy raz usiadłem na motocyklu. Ojciec miał turniej odbojów i przejechałem się na miniżużlu. Od razu chciałem się zapisać do szkółki, ale tata nie pozwolił, powiedział, że to zbyt niebezpieczny sport. Na kilka lat zapał wygasł, ale gdy miałem 15 lat postanowiłem jeszcze raz spróbować. Rodzice znowu nie chcieli się zgodzić, ale w końcu postawili warunek: dostaniesz się do technikum, to damy zgodę na treningi. Udało się.

Tata - były żużlowiec, to pomaga?

- Miał kontakty, wiedział o co w tym chodzi. Na początku ojciec był na każdym moim treningu, to on był moim pierwszym nauczycielem techniki. Miałem przekichane, bo wymagał bardzo dużo, był surowy. Bieda była, gdy nie miałem odpowiednio przygotowanego motocykla. Od początku nauczył mnie dbania o sprzęt.

Twoja kariera to kolejne wzloty i upadki. Już egzamin na licencję był taką wróżbą.

- Za pierwszym razem oblałem, bo kierownik startu przez pomyłkę pokazał szachownicę po trzech okrążeniach. Zamknąłem gaz i zanim się zorientowałem było już po limicie czasowym. Potem była próba na twardym torze w Częstochowie, gdzie sobie nie poradziłem, bo głównie trenowałem na przyczepnej nawierzchni. Wiosną 1995 jechałem na trzeci egzamin do Ostrowa z twardym postanowieniem: albo zdam, albo daje sobie spokój z żużlem.

Robert Kościecha na zdjęciach fotoreporterów Gazety Pomorskiej
Robert Kościecha na zdjęciach fotoreporterów Gazety Pomorskiej Mariusz Murawski/Sławomir Kowalski/archiwum

Wtedy Apator to była ekipa: Krzyżaniak, Kowalik, Loram, Bajerski.

- Nie miałem kłopotów z aklimatyzacją, bo w parkingu ciężko pracowałem od kilku lat, wszyscy mnie znali. Wtedy były inne zwyczaje i każdy młody musiał przejść chrzest po pierwszym obozie, debiucie, pierwszym zdobytym punkcie. Zwykle było to bicie w tyłek. Pamiętam, że najwięcej katował mnie Krzychu Kuczwalski, on nigdy nie odpuszczał. Takie były czasy, teraz tego nie ma, może i szkoda.

Po pierwszym punkcie podziękowałeś kibicom... środkowym palcem w Rzeszowie.

- To była pomyłka! (śmiech). W pierwszym meczu w Tarnowie zaliczyłem taśmę, w kolejnym w Bydgoszczy dwa defekty. Rywalizowałem o miejsce w składzie ze Sławkiem Derdzińskim, trener Jerzy Kniaź dał mi kolejną szansę w Rzeszowie. Startowałem w parze z Loramem, w swoim drugim starcie Anglik walczył z Adrojanem, ja trzymałem się drugiego rzeszowianina (Piotr Gancarz - dop. red.). W końcu upadł, a ja dojechałem trzeci. Chciałem pokazać kibicom kciuk, a z tych emocji podniosłem środkowy palec. Dobrze, że wtedy kamer nie było, bo do końca sezonu spłacałbym karę.

Pierwszy poważny sezon to 1997 roku: 21 meczów, niezła średnia, pierwsze poważne pieniądze, popularność. Duża pokusa dla 20-latka.

- Rok wcześniej dwa razy łamałem obojczyk, prawie cały sezon straciłem. W 1997 Bajerski z Jagusiem przeszli do seniorów i tak z automatu zostałem pierwszym młodzieżowcem. A co do pokus, to znowu tata mnie pilnował. Pamiętam jakieś zawody młodzieżowe, w których zdobyłem dużo punktów. Starsi zawodnicy ciągnęli mnie na imprezę, a tata zamknął drzwi i kazał spać, bo następnego dnia był trening. Pieniędzy też pilnował, wydzielał mi na drobne przyjemności, a resztę odkładaliśmy. \

W 2001 zdobyłeś mistrzostwo z Apatorem, to był szalony wieczór na stadionie i w mieście.

- Nie do powtórzenia na Motoarenie, bo na nowym stadionie nikt nie wbiegnie na murawę. Pamiętam to jak dziś: ostatni bieg na 5:1 wygrali Jaguś i Rickarsson z Ułamkiem i Hancockiem. Na ostatnim okrążeniu kibice wybiegali już na tor. Znalazłem się koło bramy do parkingu, zaraz porwali mnie na ręce, spadłem na ziemię, mam nawet takie zdjęcie z gazety. To było szaleństwo, jedno z ważniejszych wspomnień w karierze.

Miałeś wtedy bardzo dobry sezon, ale kilka tygodni później klub podziękował ci za współpracę...

- Mówiono, że mój KSM nie pasuje. Powiedziałem wtedy, że gdybym miał niższy, to nie zdobylibyśmy mistrzostwa. Było krótkie "do widzenia", kazali mi w klubie zabrać klamoty ze stadionu, czułem się jak piąte koło u wozu.

Po średnio udanym sezonie w Pile trafiasz do Gdańska i to chyba sportowo trzy najlepsze twoje sezony w karierze.

- W zasadzie 2,5, bo początek był taki sobie. W połowie 2003 coś drgnęło, przesiadłem się z jawy na GM, ta marka mi bardzo podpasowała. Poznałem też Marka Szyderskiego, który nauczył mnie diety i dbania o swoje ciało. Spadliśmy z ligi, ale pokonaliśmy wtedy Apatora z Rickardssonem, Crumpem i Protasiewiczem w składzie. Po spadku zostałem najlepszym zawodnikiem I ligi, a w 2005 roku miałem świetny sezon w ekstralidze.

Miejsce w Toruniu znalazło się dla ciebie ponownie w erze Unibaksu, to była zupełnie inna organizacja oraz drugie w karierze mistrzostwo w 2008 roku.

- W 2007 dogadaliśmy się bardzo szybko, bo Jacek chciał mnie w zespole. Zmieniłem tunera, kupiłem silniki od Briana Kargera. To był naprawdę fajny zespół, choć montowany w ostatniej chwili. Każdy z zawodników miał wiele do udowodnienia i był głodny zwycięstw. Jacek nas zjednoczył i poukładał w odpowiednie pary na torze. Byliśmy w stanie wygrać z każdym (w 2008 roku Unibax wygrał 9 z 10 meczów wyjazdowych w sezonie - dop. red.).

2009 to jeden z najtrudniejszych dla ciebie sezonów: kolejna kontuzja, śmierć ojca, porażka w finale z Falubazem.

- To był pierwszy nasz sezon na Motoarenie. Początek był słaby, ale w końcu zaczęło "gryźć". I trafił się feralny wyjazd do Szwecji, upadek, złamanie nadgarstka. Po sześciu tygodniach leczenia szykowałem się do jazdy, gdy zmarł mój tata. Nie wiedziałem gdzie sobie znaleźć kąt, głowa była zupełnie poza torem. Ten przekładany finał z Falubazem jeszcze mnie dodatkowo rozłożył psychicznie.

Co jakiś czas w naszej rozmowie pojawia się wątek kontuzji. To ile ich było przez te 20 lat?

- Poczekaj, zacznijmy od dołu. W 2012 złamałem lewe udo z przemieszczaniem, po dwóch tygodniach okazało się jeszcze, że także kości w śródstopiu są złamane. Dalej kość strzałkowa, trzy żebra, dwa kręgi złamane, jeden kompresyjnie zmiażdżony. Wskazujący palec prawej ręki, kość śródręcza, lewy nadgarstek, dwa razy złamany lewy obojczyk, raz prawy, trzy razy miałem wybity bark. Do tego ramię, jedna z poważniejszych kontuzji, do tej pory mam tam blachę i chyba 17 śrub.

Wychowywałeś się w czasach, gdy derby Pomorza wiele znaczyły. Był problem, żeby założyć plastron Polonii w 2010 roku?

- Nie było, cieszyłem się, że ktoś widzi mnie w składzie. W dodatku blisko domu, dzięki czemu zostało ze mną wielu sponsorów. Zawsze chciało się jeździć dla Torunia, ale jak cię nie chcą, to co zrobić. Miałem rodzinę, trzeba było myśleć o utrzymaniu.

Spotkałeś wielu znakomitych żużlowców na swojej drodze. Kto miał na ciebie największy wpływ?

- Per Jonsson, choć nigdy z nim nie startowałem na torze. To jest wyjątkowy zawodnik i człowiek. Pamiętam jego przyjazd do Torunia, gdy byłem w szkółce, to było zetknięcie z zupełnie innym żużlowym światem. Potem już jako junior pojechałem na treningi do Szwecji. Per wskazał mi wiele nowych rzeczy, między innymi poprawił moją technikę startów. Na torze ustawił wiadra i kazał między nimi manewrować. Wtedy chyba wszystkie rozwaliłem, ale dziś sam adeptom w Toruniu ustawiam "pachołki" na torze. Bardzo chciałem zaprosić Pera na mój turniej, szkoda, że z powodu spraw zdrowotnych nie jest w stanie przyjechać do Polski.

Śni ci się czasami finał Indywidualnych Mistrzostw Polski z 2004 roku? Gdyby nie defekt, jechałbyś w barażu o złoto...

- Powiem tak: jestem żużlowcem spełnionym. Po 20 latach chodzę na własnych nogach, poznałem mnóstwo przyjaciół, to była wielka frajda. Gdybym miał wskazać jedną brakującą rzecz, to właśnie sukces indywidualny. Czasami słyszę w głowie ten pękający w Częstochowie łańcuszek. Byłem bardzo szybki tego dnia, a przed defekt los odebrał mi wielką szansę.

Pamiętasz szczególnie jakieś mecze ligowe?

- Na pewno mecze z Polonią Bydgoszcz w Toruniu, zwłaszcza ten w 1999 roku. Przegrywaliśmy w połowie meczu różnicą 10 punktów. Potem wygrałem dwa biegi i poprowadziłem zespół do zwycięstwa. Koledzy przychodzili i pytali, co zrobiłem z motocyklem, bo mieliśmy duży kłopot z odczytaniem nawierzchni. Pamiętam również pierwszą dwucyfrówkę w Ostrowie rok wcześniej.

Tak Robert Kościecha żegnał się z motocyklem na Motoarenie [zdjęcia]

Po sezonie 2015 powiedziałeś, że żużel już nie sprawia ci radości.

- Już w 2012 roku, po złamaniu uda, chciałem skończyć zabawę. Czułem, że nic więcej nie osiągnę, powrót będzie trudny, wtedy namówił mnie przyjaciel i sponsor Maciej Jóźwicki. Jeździłem jeszcze dwa lata, ale męczyłem się, nie było tej dawnej frajdy. Wypadek Darcy'ego praktycznie przesądził sprawę, wtedy powiedziałem sobie: koniec.

Ustatkowałeś się, znalazłeś partnerkę, bardzo ważne są dla ciebie dzieci

- Mam dla kogoś żyć. Gosia okazała się kobietą mojego życia, nie namawiała mnie na koniec kariery, wiedziała, że to musi być moja decyzja. Okazało się, że więcej czasu dla rodziny miałem w czasie jazdy, teraz w roli trenera obowiązków jeszcze mi przybyło. Mam starszego syna Adama, Julkę, która ma 10 lat i 3-letniego Jasia. Czy będę synów namawiał do żużla? Na pewno nie. Adam próbował, jeździł na miniżużlu z Igorem Kopciem-Sobczyńskim. Potem zaliczył dwa upadki. Powiedziałem mu wtedy: albo to przezwyciężysz, albo zrobisz sobie krzywdę. Razem porozmawialiśmy i sam doszedł do wniosku, że żużel nie jest dla niego.

Zmieniłbyś w karierze coś, gdybyś miał jeszcze raz zaczynać?

- Na pewno zacząłbym szybciej trenować. Byłbym także ostrożniejszy na torze. Ambicji nigdy mi nie brakowało, często wjeżdżałem tam, gdzie nikt inny nie miał odwagi. Jedna na dziesięć takich akcji kończyła się upadkiem i kontuzją. Ciekawe, ile mógłbym osiągnąć, gdyby nie tyle upadków i przerw. W sumie jestem jednak szczęśliwy, to były wspaniałe lata, poznałem wielu ludzi, z którymi do dziś utrzymuję bliskie kontakt.

Podobno twoim marzeniem jest teraz skok ze spadachronem?

- Kiedyś chyba nawet bardziej, teraz chyba nie starczy mi odwagi (śmiech). Raz nawet już byłem blisko, może kiedyś ktoś mi sprezentuje i trzeba będzie skoczyć. To byłaby dla mnie ważna chwila, bo boję się wysokości.

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

s
szrott

Jaki mistrz świata ????? Toć to był jeździec poniżej przeciętnej.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska