
Ogień w baraku przy ulicy Gołębiej na bydgoskim Górzyskowie pojawił się w wigilijną noc, krótko po północy.

Kobieta, która się spaliła, miała 41 lat. Druga ofiara to mężczyzna o dziesięć lat od niej starszy.Ich kolega spał w innej części pomieszczenia. Przeżył.

Być może zaczęło się od świec, które bezdomni zapalili w domku. W ten sposób ogrzewali pomieszczenie. Pod świece podkładali gazety, żeby na nie, a nie na meble, kapał wosk. Para, która zginęła, oraz ich kompan, byli znani na osiedlu. I lokatorom pobliskich eleganckich bloków. I służbom mundurowym. - Dziwny taki układ jest między nimi - mówił mieszkaniec pobliskiego bloku. - Kobieta żyje ze swoim facetem, a ten drugi facet to szwagier. Tylko nie wiem, czy jej szwagier, czy jej konkubenta.

Jeszcze na początku roku bezdomni mieszkali w tej samej okolicy, ale w garażu. Byłam u nich w noc liczenia osób bezdomnych żyjących poza schroniskiem. Na początku tego roku.Akurat kończyli kolację. Na prowizorycznym stole jeszcze stały talerzyki z jedzeniem. Była jedna dwuosobowa kanapa i leżanka jednoosobowa. Na pseudopółkach mnóstwo poukładanych ciuchów. Obok - miski i makulatura. W kącie dużo pustych butelek. Po łóżkach skakał pies.
Jeden z mężczyzn to pan Kazimierz, samotny. Otworzył nam drzwi.
Drugi, pan Andrzej, właśnie chciał iść spać. Czasem się do nas odezwał, leżąc na łóżku twarzą do ściany.
Obaj panowie byli jednak małomówni. Podpita kobieta, siedząc obok swojego partnera, za nich mówiła. Widać było, że to ona w tym garażu rządzi. Uciszała mężczyzn, upominała ich. - Jesteśmy bezdomni chyba pięć, albo sześć lat - opowiadała pani Kasia. - Długo trzymamy się we trójkę.