https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Stefan Stuligrosz

ROZMAWIAŁA EWA SKIBIŃSKA
- W chórze śpiewałem jako młody chłopak
- W chórze śpiewałem jako młody chłopak
Rozmowa z prof. STEFANEM STULIGROSZEM,kompozytorem i dyrygentem Chóru Chłopięcego i Męskiego Filharmonii Poznańskiej "Poznańskie Słowiki"

- Chór "Poznańskie Słowiki" w sposób naturalny kojarzy się ze Stefanem Stuligroszem. A z czym panu kojarzą się "Poznańskie Słowiki"?
- Z pięknym brzmieniem. Przed wojną, jako młody chłopak sam śpiewałem w chórze. Mój nauczyciel w Gimnazjum św. Magdaleny w Poznaniu zaprowadził mnie do księdza Wacława Gieburowskiego, znakomitego dyrygenta Poznańskiego Chóru Katedralnego. Śpiewałem tam krótko, miałem problem z dojazdami, bo mieszkaliśmy za Poznaniem. Urzekło mnie brzmienie tego chóru, który na kongresie muzyki sakralnej we Frankfurcie nad Menem został oceniony nawet ponad znakomity chór Kapeli Sykstyńskiej z Watykanu. Ksiądz Gieburowski prowadził go od roku 1914 do wybuchu II wojny światowej. W 1939 roku Niemcy zamknęli katedrę. Chór został rozwiązany, księdza Gieburowskiego wywieziono do obozu koncentracyjnego. Miałem wówczas 19 lat. Wokół siebie skupiłem niedobitki chóru katedralnego. W Poznaniu były wtedy otwarte tylko dwa kościoły, w godzinach 8-12. Śpiewaliśmy więc na zmianę raz w jednym, raz w drugim kościele. Pozwolono nam śpiewać pieśni po polsku. Nie odgrywaliśmy specjalnie roli bohaterów narodowych, ale czuliśmy, że robimy coś ważnego dla podtrzymania polskiego ducha.

- Nie były to łatwe warunki dla prowadzenia chóru...
- Nie wolno było dokonywać naboru. Mieliśmy próby dwa razy w tygodniu w prywatnych mieszkaniach. O 21.00 zaczynała się godzina policyjna, więc musieliśmy niepostrzeżenie, pojedynczo rozejść się do domów.

Stefan Stuligrosz

Stefan Stuligrosz

Ur. w 1920 r., poznaniak, twórca i dyrygent amatorskiego chóru "Poznańskie Słowiki", od 1946 do 1982 r. związany z Akademią Muzyczną w Poznaniu, w latach 1967-81 jej rektor. W ostatnim rankingu "Głosu Wielkopolskiego", już po raz kolejny, znalazł się w gronie 10. najbardziej wpływowych "Wielkopolan Roku".

- Musiał pan być zdolnym dziewiętnastolatkiem, skoro podjął się pan prowadzenia chóru?
- Wyszedłem z domu, który był bardzo muzykalny. To był dom prosty, kulturalny. W czasach zaborów moja matka Marianna śpiewała w polskich kołach śpiewackich. Pięknie śpiewała też moja babcia Franciszka. Prowadziła mnie do kościoła na msze, na nieszpory, gorzkie żale. Do dziś pamiętam jej jasny, prosty głos i do dziś do niej tęsknię. Właśnie matka i babcia rozbudziły we mnie wyobraźnię muzyczną. Zachwycałem się też grą organową, wzruszałem się do tego stopnia, że beczałem słysząc dźwięk organów w kościele farnym w wykonaniu znakomitego wirtuoza Aleksandra Klichowskiego. W domu jako mały chłopiec budowałem w pudełkach od butów kościół i pochylony nad tym mikroświatem grałem na harmonijce ustnej niczym na organach. W gimnazjum prowadziłem chór, sam śpiewałem tenorem, byłem w środowisku nazywany młodym Kiepurą. Moi profesorowie już wtedy widzieli we mnie wybitny talent. Natomiast całe wykształcenie muzyczne zdobyłem po drugiej wojnie światowej. Najpierw jednak skończyłem szkołę kupiecką, do której wysłał mnie ojciec, twierdząc, że mam ku temu odpowiednie nazwisko. Oczywiście, choć byłem pilnym uczniem, nie było to moje powołanie.

- Chór "Poznańskie Słowiki" prowadzi pan od 65 lat. Statystyka jest imponująca. To trzy tysiące koncertów, dwa tysiące śpiewających osób, które przewinęły się przez chór, tysiąc utworów w repertuarze. Jakie były niezapomniane dla pana występy?
- Było ich wiele. Pamiętam szczególnie koncert w bazylice w Waszyngtonie dla 15 tysięcy ludzi. Bardzo ciepło zostaliśmy przyjęci w Japonii, gdzie za chłopcami jeździły po kraju Kwitnącej Wiśni japońskie fanki. Wielokrotnie chór śpiewał dla papieża Jana Pawła II, który był moim serdecznym przyjacielem. Oczywiście śpiewaliśmy w wielu polskich miastach. Nigdy nie zrezygnowałem ze śpiewania w kościele. Jakoś władze komunistyczne przymykały oko na naszą działalność, bo widziały w chórze materiał propagandowy dla siebie. "Szykanowany kościół? A Stuligrosz? Proszę bardzo, śpiewa Alleluja w kościele". Nie mogliśmy jednak działać jako chór kościelny, ale szczęśliwie się stało, że przyjęła nas pod swoje skrzydła Filharmonia Poznańska.

- Cały czas prowadzi pan próby i dyryguje "Poznańskimi Słowikami". Jakie są źródła pańskiej życiowej energii?
- Po trzech godzinach próby jestem zwykle wykończony, bo nie mam 18 lat. Jakkolwiek żartuję, że mam 15 lat do stu. Są takie trzy źródła, z których czerpię energię. Po pierwsze głęboka wiara, pozbawiona dewocji. Wiarę pojmuję jako prawdę istotną: że istnieje Pan Bóg, że trzeba go uszanować, że dał pewne prawa, choćby dwa prawa miłości. Druga rzecz - rodzina. Moja żona zmarła przed sześciu laty. Barbarka to był mój ukochany przyjaciel. Zrezygnowała dla mnie ze swojej kariery naukowej. Wytworzyła taką atmosferę w domu, że mogłem pracować, tworzyć. I trzecie źródło to przyjaźń. Mam wielu przyjaciół. Kocham ludzi. Nie potrafię się mścić i zazdrościć. Mam w sobie dużo pokory. I uczę moich chłopców, że my ludzie jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.

- W Ciechocinku jest pan pierwszy raz?
- Nie miałem wcześniej okazji odwiedzić kujawskiego uzdrowiska. Wykorzystuję przerwę w szkolnych zajęciach i korzystam z tutejszych kuracji. Bardzo podoba mi się miejscowy kościół Św. Apostołów Piotra i Pawła. Niewykluczone, że jeszcze powrócę do Ciechocinka. I to nie sam, lecz z "Poznańskimi Słowikami".

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska