Miał być malarzem albo oceanografem. Wybrał farmację, choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Z apteką kontakt miał od dziecka, bo ciągle kichał, chodził z czerwonymi i zapuchniętymi oczyma. Typowy alergik, dzieciństwo w Resku wspomina jako wielką męczarnię z tego właśnie powodu. A z drugiej strony rodzinna miejscowość było malowniczym zakątkiem. To właśnie tu przygoda z farmacją zaczęła się od opisania po łacinie nazw kwiatów na klombie aptekarza Henryka Złotnickiego.
Nie był rodzynkiem
Fiolki, mikstury, pigułki stały się przedmiotem studiów w Poznaniu. Podobno na tych bardzo kobiecych studiach nie był rodzynkiem, mężczyźni jednak się tam zdarzali. Z czasów studiów pamięta, że namiętnie grał w piłkę ręczną i że był to najwspanialszy czas w życiu. Wtedy też założył rodzinę. Dzisiaj tej studenckiej już nie ma, ale są dzieci, aż czworo - Marek, Nikodem, Ola i najmłodsza - Magda.
Żółtodziób od podpasek
Za pierwszą żoną przywędrował do Sępólna, najpierw dostał jednak pracę w Więcborku, potem od podstaw urządzał aptekę w Sośnie. - Każdemu żółtodziobowi życzyłbym takiego startu - wzdycha dzisiaj. - Co za wspaniali ludzie, jaki klimat. To były czasy, kiedy opatrunki i podpaski były na wagę złota i nikt nie omijał apteki, żeby je zdobyć. Trafił też do Kamienia, z powrotem do Więcborka i w końcu do Sępólna. W 1989 r. zaczęło się parcie w kierunku prywatyzacji aptek. - Warszawiacy mogą, a ja nie - pomyślał sobie wówczas i postanowił spróbować pracy na swoim. Po miesiącu miał koncesję i jako jeden z pierwszych w Polsce prowadził prywatną aptekę. Wstawił tam meblościankę teściowej i zwykły stół, który musiał udawać ladę. Za ostatnią pensję z Cefarmu kupił furę ziół, przywiózł dwa samochody opatrunków i tak się to zaczęło. Jak mu wyliczyli podatek, to poczuł się ugotowany. Skarbówka była bezlitosna - trzeba było płacić. Odetchnął dopiero po pół roku.
Dom dla zdrowia
W 1990 r. otworzył dziuplę na Szkolnej, nie spełniała żadnych norm, ale interes kwitł, bo ludzie od lekarza walili do apteki. Harował jak wół i z tamtych czasów pamięta dykteryjki, że o 2 w nocy można spotkać w Sępólnie Grabowskiego od trumien, patrol policji albo jego właśnie. Potem były kolejne apteki, w innych miejscach Sępólna.
Gdy na przetarg wystawiono lokum PSS, wymyślił, że całość może służyć służbie zdrowia. Kupił i realizował - wspólnie z dr. Dariuszem Jałochą - swoją ideę fixe. W Domu Zdrowia Aronia był i sklep dziecięcy, i spółka lekarska, teraz jest apteka i szereg instytucji, stowarzyszeń i firm. - Ten dom żyje - cieszy się Wróbel. - I tak ma być.
Jest nie tylko aptekarzem, bo na to czasu nie ma już prawie wcale. Na szczęście w Sępólnie zastępuje go Katarzyna Pawłowska, na której może polegać jak na Zawiszy. Od 1999 r. prezesuje Izbie Aptekarskiej w Bydgoszczy, jest członkiem prezydium Naczelnej Rady Aptekarskiej w Warszawie, udziela się społecznie. Jest radnym powiatowym, działa w dwóch komisjach - zdrowia i legislacyjno-statutowej. Krąży między Bydgoszczą, Warszawą i Sępólnem i stale podkreśla, że nie jest mu obojętne, co się dookoła dzieje.
Fascynacja
Prywatnie jest bardzo szczęśliwy, przed dwoma laty poznał obecną żonę, którą jest zafascynowany do dziś. - Po 16.00 staram się mieć czas tylko dla niej i dla mojej rodziny - wyznaje. - To jest dla mnie najważniejsze.**
