Piękne w wakacjach jest to, że ciągle spotyka się nowych ludzi i poznaje zjawiska, o istnieniu których człowiek nie miałby pojęcia, gdyby latem nie wychylił nosa poza własne podwórko. Ja na przykład poznałem tego lata kolegę z branży karmy dla zwierząt. Branża, owszem, może nieco niszowa, ale zapewniam, że to świat, który mnie zauroczył i pochłonął. Dowiedziałem się między innymi, że jednym z największych rarytasów w psim menu są suszone wołowe penisy. Takie suszone przyrodzenie to jednak przysmak dla klasy średniej. Psia klasa wyższa ma produkt kategorii premium – warkocz z wołowych penisów.
Choć, zwłaszcza w dziedzinie kuchni, uważam się za człowieka względnie tolerancyjnego, to jednak po tych wakacjach zacząłem swojego własnego psa postrzegać inaczej niż dotąd. Jakoś tak dystans między nami się powiększył. W końcu ustaliliśmy, że będziemy nawzajem respektować gatunkowe różnice, ale ustawimy sobie punkt graniczny. Tym punktem będą uszy, a ściślej – suszone uszy królika. Na uszy jestem w stanie się zgodzić, choć nie bez bólu, bo sam miałem kiedyś dwa króliki, a później skórki z tych królików.
Ale dajmy już spokój kulinariom. Niedawno nasz wsławiony w dyplomatycznych bojach MSZ ogłosił, że jesteśmy zainteresowani misją wojskową w cieśninie Ormuz. Gdyby ktoś nie wiedział, wyjaśniam, że chodzi o pustynny koniec świata, przez który możni przeciskają tankowce z ropą. Dużo tankowców i mnóstwo ropy. Ta ropa już kilka razy niemal nie zapłonęła, a wraz z nią połowa Azji Mniejszej.
W języku politycznym polskie zainteresowanie oznacza, że wyślemy tam jakąś łajbę, a jeśli Iran będzie uprzejmy ją zbombardować, rozpoczniemy wojnę, której może nie wygramy, ale na pewno zakończymy ją z honorem. I ropa znowu przepłynie przez Ormuz.
W języku niepolitycznym, cała ta zadyma oznacza, że oto zaplatamy sobie na własne życzenie suszony warkocz.
Psia mać!
