Szpital im. Biziela. Dochodzi godz. 11. Pacjenci, ich bliscy i personel szpitalny miesza się na korytarzach. Odróżnić możesz ich po ubraniach. Pierwsi w piżamach i szlafrokach. Drudzy - normalnie. Trzeci - w kitlach.
Lampy sufitowe odbijają się w wypastowanej podłodze. Nie czuć szpitalnego zapachu.
Ktoś kogoś pcha na wózku inwalidzkim. Ten siedzący ma złamaną nogę. Kto inny wchodzi z balonikami. Dwie pielęgniarki biegną gdzieś. Jakieś panie, może z rodziny, wracają z oddziału i ocierają łzy. Sprzątaczka jedzie z wózkiem z mopem. Sanitariusze wiozą staruszkę leżącą na łóżku. Ona jęczy. Pewnie z bólu. Oni uspokajają.
Przed izbą przyjęć czeka kilka pań z panami. Kobieta właśnie z niej wyszła, z pierwszych badań. Pielęgniarka prowadzi ją na oddział.
W kolejce jeszcze cztery osoby. Co chwilę patrzą na zegarek. Przyjechały ze skierowaniami. I z torbami. Wiedzą, że zostaną w szpitalu. Siedzę z nimi. Podsłuchuję.
- Nie lubię szpitala - przyznaje starszy pan w eleganckich spodniach. - Lubiłem tylko jeden. Ten czechosłowacki, serialowy “Szpital na peryferiach” z lat 80-tych.
- Pamiętam, pamiętam. Mnie się podobał taki wysoki, przystojny lekarz - wzdycha sąsiadka. - Doktor Karel Sova się nazywał. Jak polska sowa.
- Kuzynki córka miała wyrostek, to jej wycięli, rach-ciach, i wcale nie widać - zaczyna starsza, siwa kobieta w trwałej ondulacji.
- Bo go nie widać - kwituje mężczyzna obok. - Toć to w środku człowieka siedzi.
- Możliwe, ale wiem jeszcze, że po operacji kuzynki córka dietę miała - dodaje seniorka.
Skoro mowa o diecie, to temat schodzi na jedzenie.
- Szpitalne jest niedobre - uważa mąż srebrnowłosej pani. - Nigdy w szpitalu nie leżałem i nie jadłem, ale w TVN-ie pokazywali reportaż. Jedzenie było takie, że a fuuuj.
Przeczytaj także: Kawałek parówki, odrobina musztardy i chleb bez ograniczeń - tak karmią w Nowym Szpitalu w Świeciu
- Ja leżałam trzy razy - wtrąca się pani około 40-tki. - Na sprawy kobiece. I na szpitalną stołówkę nie narzekam.
- Co dawali? - podpytują siedzący przed izbą.
- Klopsy, ziemniaki, surówkę - wymienia brunetka. - Tylko zupa owocowa, zaciągana kisielem, nie przypasowała mi. Ale połknęłam.
- Zabrałam z domu swoje kompoty. Szpitalnych pić nie będę. Nie wiadomo, z jakich jabłek je robią, a ja piję tylko z polskich jabłek. Patriotyzm lokalny jakby. Zresztą wszystko, co polskie, nie jest mi obce.
Teraz mowa o Narodowym Funduszu Zdrowia. - Składki trzeba płacić od razu, bo jak firma tydzień by się spóźniła, to karę by zapłaciła. Ale już jak lekarz specjalista potrzebny, to człowiek miesiącami czeka.
- No, ja do endokrynologa zarejestrowałam się na marzec 2016 - zaznacza jedna pani.
Druga opowiada, że do kardiologa pójdzie dopiero w kwietniu, bo szybciej się nie uda. Boi się, że do tego czasu umrze. - A bo ja tam wiem, jak długo pożyję? - zastanawia się głośno.
- Dobrze, że na szpital nie trzeba tyle czekać - mówi pan w eleganckich spodniach. - Masz skierowanie, masz od razu łóżko. Szkoda, że jakiejś młodej pannicy obok mnie nie położą, tylko pewnie takich podeszłych, jak ja.
Znowu ktoś wychodzi z gabinetu. Pielęgniarka zaprowadza go na oddział.
- Chciałabym już stąd wyjść, a pewnie przez kilka dni mnie zostawią - obawia się pani w poczekalni.
Wspomina też, że Hela, jej znajoma, też leżała w Bizielu. - Już prawie wybrała się na tamten świat, ale ją odratowali. To było rok temu. Teraz hasa po sanatoriach.
Kobieta obok wtrąca: - Też tak będziemy hasać na starość.
Tamta ją poprawia: - Przecież my już stare jesteśmy.