Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szuka mieszkania. I ślubuję płacić raty aż do sześćdziesiątki

Joanna Pluta
Zakup mieszkania to nie lada wyzwanie.
Zakup mieszkania to nie lada wyzwanie. Jacek Świerczyński
Po ponad pół roku szukania mieszkania, wyborze tego jedynego i decyzji o 30-letnim związku z kredytem hipotecznym myślałam, że najgorsze za mną. Nic z tego!

Jazda bez trzymanki dopiero się zaczęła. O ile łatwiej byłoby wyciągnąć ze skarpety gotówkę, zapłacić i spokojnie sobie mieszkać. Tak dobrze nie ma, trzeba więc wziąć kredyt. Szczęśliwie jeszcze w ubiegłym roku kilka banków pozwalało zaciągnąć kredyt hipoteczny z pięcioprocentowym wkładem własnym. Większość żądała już 10 procent. Żeby tylko nam się udało załapać na tę "piątkę", musieliśmy się bardzo spieszyć. I nawet w tak ważnej sprawie, jak zwykle, wszystko zrobiliśmy na ostatnią chwilę. Między świętami a sylwestrem trzeba więc było zgromadzić wszystkie potrzebne dokumenty.

Czytaj: Nowy dowód osobisty. Na nowy dowód kredyt dostaniemy bez problemu [co się zmieni?]

Zaświadczenia o zatrudnieniu, o zarobkach z ostatnich trzech miesięcy, umowy o pracę - najlepiej, żeby były na czas nieokreślony. Jeśli są na czas określony, bank prosi, by osoba zaciągająca kredyt przyniosła od pracodawcy dokument, w którym ten zapewnia, że ma zamiar po tym czasie nadal ją zatrudniać. Do tego wyciąg z konta bankowego, na którym widać comiesięczne wpływy z ostatniego roku i roczne zeznanie podatkowe. O czymś zapomniałam? Aaa, jeśli pracuje się w Polsce, ale jest się zatrudnianym przez zagraniczną firmę, trzeba swoją umowę o pracę i wszelkie do niej aneksy przetłumaczyć na język polski. Musi to zrobić tłumacz przysięgły, a to wiąże się z dodatkowym kosztem. Do całej kredytowej zabawy trzeba doliczyć zazwyczaj kilkaset złotych. Dlaczego bank tak mocno nas prześwietla? Bo podobno trzydziestolatkowie to najgorsi klienci. Są najbardziej roztrzepani, zapominają o spłatach, często zalegają - tak przynajmniej twierdzą bankowcy. Najlepszymi klientami są oczywiście emeryci. Ale gdybyśmy czekali z wzięciem kredytu do emerytury, czyli do swoich 67 - urodzin , to musielibyśmy spłacić go w trzy lata, a nie w trzydzieści. Bo kredyty hipoteczne trzeba spłacić najdalej do siedemdziesiątki.

Kiedy bank wie już o nas niemal wszystko, może poza numerem buta i rozmiarem kołnierzyka, chce się też dowiedzieć wszystkiego o mieszkaniu, które chcemy kupić. W końcu to bank tak naprawdę staje się właścicielem nieruchomości i będzie nim, póki nie spłacimy wszystkiego co do grosza. Potrzebujemy więc umowy przedwstępnej, którą podpisaliśmy z właścicielem mieszkania w obecności pośrednika, dokument, który potwierdza, że sprzedający ma prawo do tego mieszkania, odpis z księgi wieczystej prowadzonej dla mieszkania i jeszcze dokument przygotowany przez spółdzielnię mieszkaniową o tym, że sprzedający nie zalega z opłatami. A później pozostaje już tylko iść do banku.

Kawa się przyda
To na pewno! Dwa dni przed zakończeniem starego roku o godz. 9 rano stawiliśmy się w banku z kompletem dokumentów. Na miejscu trzeba było jeszcze wypełnić wniosek o udzielenie kredytu.
I czekać.

Nasze papiery poddano analizie. Sprawdzono, czy nie mamy żadnych finansowych zobowiązań, długów, czy na pewno mamy zdolność kredytową i tak dalej i tak dalej. Mądre głowy analityków bankowych dosyć szybko wydały wyrok - można nam udzielić kredytu. O tej decyzji nieoficjalnie dowiedzieliśmy się już dzień po złożeniu wniosku! Na oficjalną zgodę musieliśmy poczekać jeszcze dwa tygodnie. W tym czasie negocjowaliśmy warunki kredytu. Tu zawsze jest coś za coś. Niższa marża? Dlaczego nie, pod warunkiem, że otworzymy w tym banku swoje rachunki. Niższa prowizja - proszę bardzo, ale dopiero wtedy, gdy każde z nas weźmie po karcie kredytowej. Co to ta prowizja? To kwota, którą trzeba zapłacić bankowi za to, że łaskawie postanowił udzielić nam kredytu. Uwaga! Prowizję można, a nawet należy negocjować. Zwykle wynosi około dwóch procent wartości nieruchomości, ale spokojnie można zejść do 1,7. Od razu uspokajam - nie trzeba prowizji płacić gotówką. Dolicza się ją do kwoty kredytu.

Decyzja zapadła, bank da nam kredyt
Ale żeby to zrobił, musimy na podpisanie umowy kredytowej donieść jeszcze kilka świstków. Między innymi polisę ubezpieczeniową mieszkania, które kupujemy. Polisa może być standardowa. Niektóre banki wymagają też polis na życie od kredytobiorców. Nasz nie chciał. I chwała Bogu!
Nadszedł upragniony dzień - podpisanie umowy kredytowej. Trzeba było z tej okazji zrobić sobie wolne, żeby jak najwięcej formalności dopełnić jednego dnia. Równo w miesiąc po złożeniu wniosku w banku idziemy podpisać umowę. A to trochę trwa. A dokładnie trzy godziny. Trzy godziny! Pewnie trwałoby jeszcze dłużej, gdybyśmy nie dostali wzoru umowy kilka dni wcześniej. W domu na spokojnie mogliśmy przebić się przez kilkanaście stron dziwacznego, bankowego języka, niezrozumiałych zapisów, dziwnych sum, które pojawiały się co kilka zdań. Zaznaczyliśmy sobie wszystko, o co chcemy zapytać. A trochę tego było.

Podpisanie samej kredytowej umowy wymaga sprawnego nadgarstka. Gdy już wiemy, co i jak, wystarczy na każdej stronie postawić parafkę, a na końcu czytelny podpis. Ręka boli, a to dopiero początek. Bo oprócz umowy doradca bankowy podsuwa nam jeszcze pisma o założeniu kont w ich banku, wydaniu kart kredytowych, papiery przelania cesji z tytułu polisy ubezpieczeniowej, tabele opłat i prowizji oraz masę innych załączników. Stos kwitów jest imponujący.
A na koniec zdechła ryba. A właściwie dwie: pierwsza - w naszym mieszkaniu, jak wynika z pisma urzędu miasta, są zameldowane trzy osoby. Jak to możliwe? Mieszkanie było "czyste", niemal książkowe. Kupiliśmy lokal w kamienicy, a przed laty całą tę kamienicę wykupił właściciel, który zrobił generalny remont, zmienił układ mieszkań i ich numerację. Więc pod naszym numerem kiedyś był inny, a w nim zameldowani lokatorzy. Płoną mi policzki. Przypomina mi się "Nie ma róży bez ognia" i "jogi babu". Na szczęście sprawę udaje się wyjaśnić dość szybko.

Romans hipoteczny przypieczętowany
Okazuje się też, że za to, że nasz wkład własny jest taki niski, musimy bankowi zapłacić ubezpieczenie. Prawie 3 tysiące złotych. Gorzka pigułka do przełknięcia, ale i tak całkiem mała w porównaniu do tej, którą trzeba będzie przełknąć w kancelarii notarialnej. Z banku szybciutko jedziemy właśnie tam, żeby zostawić wszystkie potrzebne papiery do spisania aktu. Wracamy po kilku godzinach. Świadomi tego, jak to podniosły dla nas dzień, do notariusza ubraliśmy się elegancko - wyprasowana koszula, sukienka, jedna z tych lepszych.
Notariusz czyta nam akt takim tonem, jakby udzielał ślubu. Coś w tym jest... Później już tylko ściskamy sobie dłonie. W kasie kancelarii "pęka" kilka tysięcy - podatek, opłaty za wypisy, gaża notariusza.

Kilka dni później kredyt jest uruchomiony, pieniądze na koncie sprzedającego, klucze w naszych rękach. Na koniec spisanie liczników - gaz, prąd, woda i podróż po Bydgoszczy, żeby pozałatwiać formalności u dostawców tychże. U każdego schodzi nam po 45 minut. Jeszcze tylko kontakt ze wspólnotą, pierwszy czynsz, malowanie i przeprowadzka. Świnka skarbonka długo jeszcze będzie pusta.

Czytaj e-wydanie »
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska