Rzecz zaczyna się przed kilkoma laty, kiedy producent Mirosław Piepka natknął się na prasową notkę dotycząca uniewinnienia (po siedmiu latach śledztwa i procesu!) trzech krakowskich przedsiębiorców. Odnalazł bohaterów, przestudiował akta i wziął się (wraz z Michałem Pruskim) za pisanie scenariusza.
Układ odrzucił "Układ"?
Wniosek o dotację na "Układ" dwa razy trafiał do Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i choć zebrał niemal wyłącznie bardzo dobre recenzje, nie dostał z Instytutu ani grosza. Dlaczego? Tego nie wie nikt, może za wyjątkiem prezes PISF.
Agnieszka Odorowicz, 39-letnia absolwentka ekonomii (specjalistka od marketingu), dyrektor festiwalu piosenki i przez kilka miesięcy wiceminister kultury (w gabinecie Marka Belki) od 2010 roku sprawuje władzę absolutna w polskim filmie. Dotacja z PISF oznacza być albo nie być dla niemal każdej ambitnej produkcji filmowej w Polsce. Eksperci mają co prawda głos doradczy, ale ostateczną decyzję, podejmuje jednoosobowo pani prezes. Ta uznała m.in. za stosowne przyznać 6 milionów na filmową biografię Lecha Wałęsy, a 2,8 miliona na "Drogówkę", lecz Ryszarda Bugajskiego odprawiła z kwitkiem.
Niektórzy spekulują, że w grę wchodził konflikt ideologiczny. Odorowicz będącej w radzie programowej lewicowego Kongresu Kobiet (skądinąd za jej kadencji w roli ekspertek PISF wcieliły się koleżanki z Kongresu - Kazimiera Szczuka, Kinga Dunin i Agnieszka Graff) nie w smak miało być wspieranie projektu Bugajskiego, znanego ze swojego sprzeciwu wobec polityki grubej kreski. To jednak dopiero początek politycznych spekulacji, którymi obrósł "Układ".
Zdesperowany Mirosław Piepka postanowił nie odpuścić i z apelem o pomoc zwrócił się o wsparcie do ludzi biznesu. Patronat nad zbiórką przejęło Centrum Adama Smitha. Przedsiębiorcy - aby zebrać potrzebnych 6 milionów - wpłacali od kilku do kilkuset tysięcy złotych, wielu zastrzegło sobie anonimowość.
Ostatecznie jednak głównym darczyńcą został Skok Stefczyka, co jednoznacznie wiązało produkcję z kręgami zbliżonymi do sejmowej opozycji (wszak prezes SKOK jest senatorem PiS). Czy słusznie - chyba jednak za szybko.
97 procent faktów
Wróćmy jednak do filmu. Scena pierwsza: otwarcie nowoczesnej fabryki podzespołów elektronicznych. Bankiet pod gołym niebem, błyski fleszy, pękający z dumy właściciele, uśmiechy zaproszonych oficjeli. Stała ekipa: wojewoda, prezydent, ksiądz z kropidłem. Jest też wpływowy prokurator oraz naczelnik miejscowego urzędu skarbowego. To właśnie między tymi ostatnimi powstaje szczegółowy scenariusz - szatański plan wybicia zębów biznesowym wilczkom i przejęcia kontroli nad firmą.
Ale to nie miejscowi funkcjonariusze władzy pociągają za sznurki - w tle jest układ rodem z wysokich ministerialnych gabinetów (czas rządów Leszka Millera).
Prokurator Kostrzewa (Gajos) i naczelnik Kamiński (Kaczor), powiązani mrocznymi epizodami peerelowskiej przeszłości, są jedynie wykonawcami wyroku na niewinnych ludziach. Niewinnych? Pardon - ten układ nie zna niewinnych, zna tylko źle prześwietlonych.
Do funkcji kata przysposobiony zostaje Kamil Słodowski, prokurator z pokolenia szczurzych wyścigów, który szybko rozprawia się z własnymi wyrzutami sumienia...
Co prawda filmowa akcja przeniesiona została z Krakowa do Gdańska, ale producent filmu Olga Bieniek zapewnia, że w 97 procentach zrekonstruowane zostały autentyczne wydarzenia, a pozostałe 3 procent dodano jedynie dla klarowności filmowej narracji.
Sprawa profesora Maja
Jeśli tak jest rzeczywiście, to do elementów filmowej fikcji zaliczyć można w większości wątek UMK, który pojawia się w "Układzie". Dziekan wydziału prawa, profesor Maj, na fali antysemickiej nagonki 1968 roku, zostaje pozbawiony posady. Do jego usunięcia przyczynia się studentem mocno zaangażowany w działalność partyjną. Studentem okazuje się przyszły prokurator Kostrzewa.
W rzeczywistości akurat w Toruniu polowanie na syjonistów przetoczyło się przez uczelnię w formie zdecydowanie łagodniejszej niż w Warszawie czy Krakowie.
Niewykluczone jednak, że scenarzyści luźno nawiązali do autentycznych wydarzeń. W 1968 roku katedrą historii prawa kierował prof. Stanisław Salmonowicz, postrzegany jako osoba mało przychylna władzy. Aby rozprawić się ze znanym prawnikiem, Służba Bezpieczeństwa usiłowała doszukać się w jego pochodzeniu żydowskich przodków. W inwigilacji profesora dużą rolę odegrał asystent profesora. Salmonowicz od początku miał wobec niego podejrzenia, ale o pozbyciu się asystenta nie było mowy - młody naukowiec był aktywnym działaczem uczelnianej organizacji partyjnej.
"Przesłuchanie 2"?
W 1989 roku, po siedmiu latach leżakowania na cenzorskich półkach, trafiło do kin sławne "Przesłuchanie" Bugajskiego? Czy "Układ zamknięty" jest dziełem skrojonym na podobną miarę? Nie jest.
Znamienne, że odtwórca jednej z głównych ról w "Przesłuchaniu" Janusz Gajos, tym razem odrzucił pierwszą wersję scenariusza. Postać prokuratora wydała mu się zbyt płaska, motywacje - papierowe. Dopiero po prawkach Gajos zdecydował się przyjąć propozycję. I dzięki temu mamy w "Układzie" świetną kreację aktorską, której nie dorównuje jednak pozbawiona nerwu i autentyzmu rola naczelnika urzędu skarbowego. To nie był film dla znakomitego skądinąd Kazimierza Kaczora - po wyjściu z kina nadal nie rozumiemy co motywuje kluchowatego urzędnika skarbówki. A może po prostu Kaczor nie zawalczył o swoją część scenariusza?
Bardziej autentyczny we wszystkich stadiach moralnego rozkładu młodego prokuratora jest Wojciech Żołądkowicz. Gdyby nie miałkie dialogi (nieuleczalna choroba polskiego kina) to sceny z jego udziałem warto byłoby serwować studentom piątego roku prawa.
Szkoda, że urokliwe panoramy i starannie kadrowane zbliżenia autorstwa Piotra Sobocińskiego juniora odebrały narracji Bugajskiego autentyzm i dokumentalną szorstkość. A ta była siłą m.in. "Długu", z którym automatycznie chce się porównywać "Układ". Trzeba jednak pamiętać, że praca nad tym obrazem była długa poszarpana transzami spływających wpłat od sponsorów.
Kij w mrowisku
Tyle słabych, a teraz o mocnych stronach "Układu".
Jest w tym filmie kilka scen mrożących krew żyłach. Gdy zamaskowani policjanci wkraczają o świcie do domu jednego z przedsiębiorców (psychoza dzieci, poronienie u matki - wszystko to fakty z 2004 roku) pięści same się zaciskają, a po sali kinowej przechodzi głośny pomruk. Mistrzostwem gatunku jest rozmowa starego z młodym prokuratorem z zimnym, świdrującym spojrzeniem Gajosa. W poruszający sposób Bugajski prowadzi scenę dzielenia łupów przez państwowych funkcjonariuszy.
Autor "Przesłuchania" nie kryje publicystycznego zacięcia i przez to może często maluje sylwetki i zdarzenia grubszym flamastrem, ale jednocześni stara się, aby jego film był tylko politycznym sztandarem. Demonem zła jest w "Układzie" postkomunistyczna sitwa, ale w ironicznie ukazanej galerii pacynek znajdziemy m.in. wizytującego raut proboszcza. Prokurator Słodkowski w jednej z kluczowych scen wypowiada znajomo brzmiącą kwestię "ci panowie już nigdy nikogo...".
Bugajski po raz kolejny trafił doskonale w kijem w mrowisko. To jest film nie tylko o Polsce sprzed dekady, ale i Polsce Anno Domini 2013. Tłum w kinie nie pozostawia żadnej wątpliwości, że mamy oto wreszcie film, o którym chcemy rozmawiać, bo ten film mówi o nas.
O czym mówi? A to właśnie najbardziej ponura sprawa. O braku zaufania do własnego państwa, o niemocy i gniewie wobec jego struktur. Czyli w dużej mierze... o tym samym, o czym 31 lat temu mówiło "Przesłuchanie".
Dla środowiska biznesowego, które od lat lobbuje na rzecz powściągnięcia bezkarności państwowych organów, ten film bez wątpienia zrobi więcej niż oficjalne stanowiska i komunikaty. To ważna nauka, bo sztuka w wykonaniu Bugajskiego daje świadectwo, że nie musi być tylko kwiatkiem w kożuchu społecznej debaty.
Gorzką pigułka jest informacja podana w napisach końcowych: demony zła z "Układu" żyja i mają się świetne. Młody prokurator Słodowski awansował, naczelnik skarbówki dorabia na emeryturze jako biegły rewident, Kostrzewa cały czas pracuje w prokuraturze apelacyjnej.
Zadzwoniłem do prof. Salmonowicza, żeby go zachęcić do obejrzenia "Układu". - Powiem panu jako ciekawostkę, że mój ówczesny asystent, który latami na mnie donosił, sam niedawno przeszedł na emeryturę. Jako szanowny profesor katolickiej uczelni. Na pożegnanie ufundowano mu księgę pamiątkową.
Czytaj e-wydanie »