https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wróciłem po polskie obywatelstwo

Karina Bonowicz
- Pamiętam produkcję ulotek, milicyjną obławę, ale też iście karnawałową atmosferę tego strajku
- Pamiętam produkcję ulotek, milicyjną obławę, ale też iście karnawałową atmosferę tego strajku (Fot. adam willma)
Władysław Bibrowski był w marcu 1968 roku jednym ze strajkujących studentów Politechniki Warszawskiej.

Po tych wydarzeniach, na 30 lat, wyemigrował do Australii. W 1989 roku postanowił "przypatrzeć się nowej Polsce z bliska". Przyjechał do Torunia i został. - Pamiętam produkcję ulotek, milicyjną obławę, ale też iście karnawałową atmosferę tego strajku - wspomina marzec 1968 roku pan Władysław. - I ten drętwo brzmiący leksykon ideologiczny zapaleńców skupionych wokół Michnika. I jeszcze słowa jednego z organizatorów: "Nie, Władziu, ty nie. Bo wiesz, wykorzystają". Wiedziałem, że ma na myśli moje żydowskie pochodzenie.

Każdy student był powielaczem
Z Władysławem Bibrowskim spotykam się po jego powrocie z warszawskich obchodów marca'68. - Jestem zadowolony - przyznaje. - Klimat obchodów był znakomity. Żałuję tylko, że nie udało mi się spotkać kolegów z tamtych lat.
Potem jednak przychodzi czas na refleksję. Pan Władysław wraca pamięcią do wydarzeń marcowych, kiedy jako student piątego roku elektryki na Politechnice Warszawskiej brał udział w studenckiej rewolcie przeciw cenzurze. - Ten ferment zaczął się znacznie wcześniej - mówi po namyśle. - Przecież ten strajk nie wziął się z niczego. Frustracja i zniechęcenie narastały, więc nie zdziwiło mnie, że do niego doszło.

Jak wspomina dzień strajku?
- Jest marzec 1968 roku - opowiada Władysław Bibrowski. - Kończę studia na politechnice. Jest strajk, w którym biorę udział jak tysiące młodych ludzi. To było zupełnie naturalne, że wszyscy biorą udział w strajku. Oczywiście wcześniej były te wszystkie sprawy z Uniwersytetem Warszawskim, panował klimat frustracji i marazmu. Ale dlaczego z tej sytuacji, w gruncie rzeczy niszowej, wybuchł z taką siłą strajk, nie wiem. Niech się o to historycy martwią.

Co najlepiej pamięta z tych wydarzeń?
- Produkcję ulotek - śmieje się Władysław Bibrowski. - Wszyscy biorą w tym udział. Produkowanie ulotek odbywa się tak, że zbieramy się w salach wykładowych, ktoś pisze treść ulotki na tablicy, a reszta to przepisuje. Potem ktoś zbiera te jednostronicowe wypracowania i kończy się produkcja ulotek. A że studentów było dużo, więc produkcja szła sprawnie. Każdy student był powielaczem.

Stanie w kolejce do balkonu
Według Bibrowskiego atmosfera na politechnice w czasie strajku nie była przygnębiająca. - Zbieraliśmy się w grupkach, z różnych wydziałów i dobrze bawiliśmy - wspomina pan Władysław. - Zresztą na tym ten strajk polegał: siedziało się w różnych salach, gaworzyło się, wygłupiało. Sympatycznie było. Pamiętam karnawałową atmosferę tego strajku. Przed aulą politechniki, która mieściła się na piętrze, ustawiały się kolejki. Kolejki do balkonu wychodzącego na plac przed uczelnią. Każdy chciał wyjść na ten balkon i po prostu się przejść. Czysta przyjemność! Przechadzając się przez ten balkon, widziało się tłum przed politechniką i to było motywujące, że nie jesteśmy sami.

Jak gonili to uciekaliśmy
8 marca 1968 r. na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego wiecowali studenci, żądając przywrócenia na studia Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Domagali się też swobód obywatelskich. Gdy opuścili teren UW, zaatakowała ich brutalnie milicja i tak zwany aktyw robotniczy, czyli zwiezieni tam przez władze i uzbrojeni w pałki członkowie partii.

- Pamiętam ten wiec - mówi Bibrowski. - Byłem tam, bo miałem kilku kolegów na uniwerku i dlatego mnie te wydarzenia interesowały. Trochę na zasadzie: bo głupio było nie być. Czy się bałem? Większość wolała być częścią bezimiennego tłumu. Oczywiście byli tacy jak Michnik, którzy nie bali się wejść na trybunę. Ale to był zupełnie inny poziom odwagi. Ja go nie miałem. Myśmy tylko biegali. Jak milicja i ORMO goniło, to się uciekało. Nie zastanawialiśmy się, nie szliśmy na konfrontację, tylko uciekaliśmy. Nie ma się czym chwalić.

Leksykon ideologiczny
Adama Michnika Bibrowski poznał osobiście. - Poznałem, ale on mnie na pewno nie pamięta - uśmiecha się pan Władysław. - Spotkaliśmy się w mieszkaniu Barbary Toruńczyk. Większość towarzystwa była z UW i pamiętam, że byli wszyscy tacy zaangażowani. Pamiętam ten drętwo brzmiący leksykon ideologiczny zapaleńców skupionych wokół Michnika. Tak to odbierałem w tamtym czasie. Przychodziłem tam trochę towarzysko, ale nie miałem tego ducha, co oni. Miałem bardziej pragmatyczny stosunek do rzeczywistości. Oni pewnie też, patrząc z perspektywy czasu na to, co robili, też to chyba tak odbierają.

Wcześniej Bibrowski nie angażował się w działalność opozycyjną. Dzięki kolegom miał kontakt z popularnym wówczas warszawskim Klubem Poszukiwaczy Sprzeczności, który grupował najwybitniejszych polskich intelektualistów - zarówno przeciwników komunizmu jak i tzw. "rewizjonistów".

- Ty Władziu, ty nie, bo wykorzystają
- W 1968 chciałem się bardziej angażować, znałem kilka osób ze środowiska KPS - mówi Władysław Bibrowski. - Wprowadził mnie tam mój bliski kolega, Jurek Duracz. Kiedy jednak zaczął się strajk, usłyszałem od jednego z organizatorów: "Nie, Władziu, ty nie. Bo wiesz, wykorzystają". Wiedziałem, że ma na myśli moje żydowskie pochodzenie i nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem, że nie mówi tego w złej intencji. Doskonale zdawał sobie sprawę, że odgłosy antysemityzmu dało się słyszeć już od izraelsko-arabskiej wojny sześciodniowej.
Kiedy po zakończeniu strajku pod uczelnię podstawiono autobusy, które miały rozwieźć studentów do akademików, Bibrowski, choć mieszkał z rodzicami, wsiadł z kolegami do autokaru.

- Czas wodewilu zaczął mrocznieć - opowiada Bibrowski. - Za dużo milicji się wtedy pojawiło i zaczęło się robić poważnie. Musieliśmy grzecznie wejść do autobusu i grzecznie dać się rozwieźć po akademikach. I większość studentów tak zrobiła. Do mnie koledzy powiedzieli: "Nie wracaj do domu, jedź z nami, bo cię złapią. Na pewno są już u ciebie w domu i czekają". Wiedzieli o moim pochodzeniu. Ja się zresztą z tym nigdy nie kryłem. A w tym czasie uważałem, że to mój wielki walor. Rzeczywiście milicja była u mnie w domu i zarekwirowała przedwojenne ulotki mojego ojca. Chyba bardzo się rozczarowali, kiedy okazało się, że są przeterminowane - śmieje się.

Jeden z kolegów zabrał pana Władysława do gospodarstwa rodziców pod Szczecinem, gdzie spędził dwa tygodnie. - Po tych dwóch tygodniach wróciłem - wspomina. - Wtedy zaczęły się wyjazdy do Izraela.

Władysław Bibrowski zdążył zdobyć dyplom przed wyrzuceniem ze studiów, co miało być konsekwencją jego uczestnictwa w wydarzeniach marcowych. - Profesura zachowała się bardzo w porządku - przyznaje. - Zorganizowano mi obronę wcześniej, a na egzaminie zadawali mi wyjątkowo łatwe pytania.

Podoba mi się w Polsce, choć niełatwo tu żyć
Bibrowski wyjechał z Polski rok po wydarzeniach marcowych. Zdecydował się wyemigrować do Australii, gdzie mieszkała jego ciotka. Do Polski wrócił w 1989 roku. - Chciałem przypatrzeć się tej nowej Polsce z bliska - mówi. - I zostałem. Byłem jednym z pierwszych, którzy wrócili do Polski po polskie obywatelstwo. Wcześniej traktowany byłem jako emigrant marcowy, persona non grata, bez możliwości powrotu.

Bibrowski nie zamierza nigdzie wyjeżdżać. Podoba mu się w Polsce, choć nie zawsze jest tu łatwo żyć. - Chciałbym tylko żyć w kraju, który nie boi się zaszłości - mówi, a w jego głosie słychać żal.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska