Doktor jest bogaty, Pani Technik medycyny, a więc też z biednej służby zdrowia, pieniędzy nie ma. O niej nikt złego słowa nie powie. A o nim, że to, panie, człowiek bez serca. Bo gdyby je miał, to by biednej kobiety nie wyrzucał. O, patrzcie, komornik z eksmisją przyjechał!
Czwartek, godzina 10. Jest komornik sądowy ze swą sześcioosobową ekipą i w asyście dwóch policjantów. Potem pojawił się jeszcze trzeci. Ekipa wystawia z zawiasów bramę i rozrywa kłódkę marki victoria. Pani Technik, zza zamkniętych drzwi domu woła, że ma butlę z gazem i wysadzi się w powietrze. Wtedy komornik wzywa straż pożarną. Przyjeżdża pięciu strażaków. Grodzą uliczkę biało-czerwoną taśmą, ustawiją obok domu wóz bojowy, dwa auta straży ogniowej czekają w odwodzie przy głównej ulicy. Zapomniano tylko wezwać karetkę pogotowia ratunkowego, która przecież przy zagrożeniu wybuchem też powinna być.
Zbiega się coraz więcej ludzi. Twierdzą, że to
demonstracja siły
że oto dla lekarza miasteczko jest w stanie postawić w gotowości całą straż i całą policję. Bo Lipno, jak każde biedne miasteczko w Polsce, bardzo nie lubi bogatych. A lekarz uchodzi tu za najbogatszego.
- Zagrożenie gazem, wyłączyć prąd! - woła komornik. I już strażacy wchodzą na drabinę, wykręcają korki. Prosi też ślusarza, by otworzył drzwi domu, ale ten odmawia. Nie chce zginąć. Próbuje wymóc na policjantach, by pomogli wyważyć drzwi. Odmawiają. - Mamy tylko asystować, jesteśmy od tego, by nikomu nic się nie stało. Pomocnik komornika na to: - Dwieście gramów trotylu i po krzyku! Ale to chyba żart.
Do eksmisji tym razem nie doszło. Po wszystkim rozmawiam z Panią Technik. Opowiada o konflikcie ze swym sąsiadem.
Dawno temu, z lat chyba trzydzieści, kupił on pałacyk, a po latach jeszcze kilka okolicznych domów jednorodzinnych i zaczął tworzyć prywatną klinikę. Dla swej córki i zięcia potrzebował stojącego najbliżej pałacyku piętrowego domu Pani Technik. Jej rodzice zaczęli go stawiać w roku 1978. I w tym roku zmarł ojciec. Dom kończyła cztery lata później mama. I w tym samym roku zmarła. Wykończony, choć jeszcze nie spłacony dom, stał się własnością nie tylko Pani Technik - również jej młodszego rodzeństwa - siostry i brata - bo matka nie spisała testamentu.
- Mama jeszcze nie zamknęła oczu, a Be już nagabywał mnie, bym to wszystko sprzedała - skarży się Pani Technik. Obecna przy naszej rozmowie jej siostra też twierdzi, że
lekarz namawiał ją
do sprzedaży części domu. Ale ona swój udział oddała za darmo siostrze. - Bo ja spłaciłam wszystkie pożyczki, które rodzice zaciągnęli na budowę tego domu... Nie udało się lekarzowi ze mną i z siostrą, więc załatwił z bratem - mówi znowu Pani Technik. I brat w 1992 roku sprzedał 1/3 udziałów. - Za czterdzieści starych milionów! Czyli cztery tysiące nowych złotych! Tak podszedł chorego człowieka.
Nie mogę uwierzyć w tę cenę. Działka 504 metry kwadratowe w centrum miasteczka, bardzo ładnie zagospodarowana, z dobrze utrzymanym piętrowym domem - 107 metrów powierzchni użytkowej, do tego garaż 36 m kw... I to dziesięć lat temu miało wartość tylko 12 tysięcy złotych? (4 tysiące razy trzech udziałowców). Sądzę, że dom z działką wart był co najmniej 100 tysięcy, a dziś pewnie i 150 tysięcy. Ale w akcie notarialnym stoi jak byk: brat pani Mi wziął 40 mln starych złotych. Kupującymi byli córka i zięć Doktora. - Nasz brat w sądzie zeznał, że lekarz dał mu tylko 30 milionów, że reszty nie doczekał - mówią siostry.
Nowi właściciele 1/3 domu i działki natychmiast poszli do sądu, by Pani Technik płaciła im czynsz za użytkowanie ich części: 150 dzisiejszych złotych miesięcznie. Tyle, ile płacili za czynsz w bloku. Ale w sądzie przegrali. Wtedy wystąpili o zniesienie współwłasności nieruchomości.
I zaczęła się wojna
Policja do dziś ma pełne ręce roboty z wzajemnymi oskarżeniami zwaśnionych stron. Bo Pani Technik doniosła na Doktora, zapalonego myśliwego, że strzelał do gawrona, który padł na jej balkon. Ale sekcja zwłok ptaka nie wykazała śladów postrzału. Że rzucał na teren jej posesji butelki, zastawił autem jej bramę wjazdową... Rodzina lekarza uprzejmie doniosła, że sąsiadka ustawiła pojemniki na śmieci za blisko płotu, uszkodziła dzielące ich ogrodzenie i żywopłot, obrzuciła pałacyk jajami... Były też tajemnicze doniesienia na Panią Technik, że przetrzymuje Ruskich, że zameldowała kogoś z rodziny bez zgody współwłaścicieli...
W roku 1997 Sąd Rejonowy postanowił, że cały dom i działka będą Pani Technik, jeśli spłaci córkę i zięcia Doktora: 28.063 złotych w sześćdziesięciu ratach. Bo dom wyceniono na około 80 tysięcy. Szacunkowo, gdyż kobieta nie wpuściła wyceniających do budynku. - Patrz pan, kupili za 4 tysiące, a ja miałam dać im siedem razy więcej! Toż to skandal! - woła. Zażaliła się do Sądu Okręgowego. To samo zrobili córka i zięć Doktora. Nie chcieli, by sąsiadka spłacała ich w aż tylu ratach. I po roku ten sąd wybrał wyjście salomonowe: skoro ona nie chce spłacić współwłaścicieli, to niech posesja przypadnie im. I zasądził na jej rzecz od rodziny Doktora 57.126 zł płatne do 30 września 1998 roku. Pani Technik miała oddać dom do 31 marca 1999 roku.
Sprawa trafiła potem
do Sądu Najwyższego
w wyniku kasacji wniesionej przez Panią Technik. 26 lipca zeszłego roku ten sąd ją oddalił. Uzasadnienie tej decyzji tłumaczy całą złożoność sprawy: "Jest rzeczą bezsporną, że przedmiotowa nieruchomość nie da się podzielić fizycznie pomiędzy współwłaścicieli, powstaje więc dylemat - komu ją przyznać. Wybór dokonany przez Sąd Okręgowy trzeba uznać za słuszny. Uczestniczka (Pani Technik - przyp. red.) nie ma środków na spłacenie udziału, skoro kwestionowała bardzo dogodne rozłożenie na raty, zawarte w orzeczeniu Sądu Rejonowego. Tymczasem wnioskodawców (rodzinę Doktora) stać jest na jednorazową spłatę udziału uczestniczki. Kwota tej spłaty (ponad 57 tys. zł) pozwoli jej na kupno innego mieszkania. Sąd rozumie emocjonalne przywiązanie do rodzinnej działki i domu, nie może jednak to przywiązanie być usprawiedliwieniem dla sytuacji, w której inny współwłaściciel pozbawiony zostałby otrzymania realnego ekwiwalentu za swój udział w nieruchomości".
Innej drogi prawnej dla dochodzenia swych racji kobieta już nie ma. W listopadzie komornik sądowy wezwał ją do dobrowolnego oddania domu i działki. Ostatecznym terminem był dzień 16 maja 2002 roku godzina 10...
- Zniszczyli mi życie, wysadziłabym to wszystko w powietrze, gdyby nie to, że przyszła do mnie siostra - mówi zrezygnowana.
Za oknem kuchennym, za płotem prywatny teren lekarza. Pałacyk, wokół kilka domów, basen, zadbany ogród. Poszedłem tam, by rozmawiać z jego córką - tą, która ze swym mężem odbiera dom sąsiadce. - Od 10 lat jesteśmy współwłaścicielami posesji, ponosimy ogromne koszty, płacimy podatki, choć nasza noga tam nie stanęła - powiedziała. - Próbowaliśmy z nią dogadać się, dać jej nawet mieszkanko, wydzielić pokój z kuchnią. Ale ona nie zgadza się na jakiekolwiek rozwiązanie. I wtedy pojawił się obok nas Doktor.
Straszny nerwus z niego
Kiedy dowiedział się, że jestem dziennikarzem, niewiele brakowało, a wziąłby mnie za klapy i wyrzucił za bramę. Przyszła też jego żona. Uspokoił się, nawet oprowadził po swym królestwie. - Sami do mnie przyszli - Siostra tej pani i jej brat - bym koniecznie kupił ich udziały w tym domu - mówi. - Tak było. Później siostra wycofała się, brat nie. Dostał tyle, ile chciał. Pani Technik też by sprzedała, dogadalibyśmy się z nią, gdyby inni jej nie nakręcali...
O cenie domu, o tym, ile był warty w 1992 roku i teraz, Doktor rozmawiać nie chciał. Ani o tym, ile budynków wokół kupił. To jego sprawa i jego rodziny.
Do wieczora czekałem, by spotkać brata Pani Technik. Chciałem dowiedzieć się, dlaczego nie sprzedał udziału w rodzinnym domu siostrze, tylko rodzinie Doktora. I to za jedyne 40 starych milionów. "Zapłaciłabym mu dużo więcej zgodnie z faktyczną wartością domu - napisała Pani Technik w liście do redakcji. - Nie miałabym serca, żeby wykorzystać tak człowieka, którego i tak los ciężko dotknął taką chorobą." Według niej - brat leczy się w poradni psychiatrycznej i nie wiedział, co czyni. Aż dziw, że w sądzie nie wykorzystał tego wynajęty przez nią mecenas, by zakwestionować zapisy aktu notarialnego o sprzedaży udziału za tak marne pieniądze.
- Całe miasto oskarża mnie o to, że sprzedałem siostrę - powiedział. - Wszyscy mają do mnie pretensje. A ja wtedy byłem gotów komukolwiek oddać swój udział za darmo. Lekarz przysłał do mnie swą pacjentkę, kazał mi przyjść do siebie, to poszedłem. Sprzedałem za więcej, niż chciała dać mi moja siostra.
Długo wspólnie szukaliśmy w szufladach pewnego dokumentu. I znaleźliśmy. Oto mecenas Pani Technik, w roku 1992, przysłała mu pismo skierowane do Sądu Rejonowego, w którym wnosiła o zniesienie współwłasności nieruchomości. Wychodzi więc, że
zrobiła wobec brata to samo
co później wobec niej córka i zięć lekarza. Wartość przedmiotu sporu, a więc dom i działkę, Pani Technik wyceniła na... 45 milionów starych złotych. Na brata i siostrę przypadało więc po 15 milionów. Ale Pani Technik odliczyła od tego nakłady, które poniosła na dom, więc jej brat i siostra mieli dostać wówczas po 8 mln 750 tysięcy złotych. - Za ten telewizor płaciłem wtedy 14 milionów - mówi. - Myślałem, że takie wydziedziczenia spotyka się tylko w filmach. Zawsze byłem w rodzinie ten najgorszy, rogata dusza. Bo i wypadek miałem, i z lekomanii się leczyłem. To ona zawsze taka dobra, mądra, jedyna wykształcona. Druga siostra też chciała sprzedać swój udział lekarzowi, ale wycofała się. Bo ta wykształcona obiecała, że dom dostanie się kiedyś jej córce. I ta z mężem tam jakiś czas mieszkała. Ale wyniosła się. I ta dobra siostra została w całym domu jak ten palec. Ja z żoną i piątką dzieci w bloku, siostra z dwójką córek w komunalnym, a ona jak ta wielka pani... Niech pan to tak napisze, by jej nie zaszkodzić. To przecież moja siostra...
Rozmawiałem z nią w poniedziałek. Nie sądziła, że brat zachował tak stare pismo.
Fot. AUTOR
