Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyprawa do Wenezueli

Renata Kudeł
Włocławian Marcin Pilarek i Marek Grabowski z Torunia wymarzyli podróż po kontynencie południowamerykańskim z dala od turystycznych szlaków.

Byli w takich miejscach, gdzie rzadko dociera biały człowiek. Widzieli wodospad, wyższy niż Siklawa (najwyższy wodospad w Polsce), którego nie ma na żadnej mapie. Po raz pierwszy spali ponad chmurami.

Włocławian Marcin Pilarek i Marek Grabowski z Torunia znają się ponad dwadzieścia lat. Podróżnicze szlaki obaj przecierają już od dawna.W Polsce najbardziej fascynują ich góry - Tatry i Bieszczady. Przed laty właśnie w Bieszczadach spotkali się z czymś, czego nie da się przełożyć na żadną walutę świata - powszechną życzliwością ludzi, którzy tam mieszkali.
Noclegi w stodołach, na strychach, pełna improwizacja co do trasy, czasu pobytu. I telefon w Wetlinie, na poczcie, czynny ileś tam godzin dziennie. Żeby uruchomić czarny, ebonitowy aparat, urzędniczka musiała kręcić korbką...

Ich pomysł na podróż do Wenezueli mógł się urodzić na jednym z bieszczadzkich szlaków. Kierowali się pasją poznawania miejsc, które dostrzec można poza "turystycznymi rajami", z drugiej - ufnością, nabytą w polskich górach, że i tam, na drugiej półkuli, będą mogli liczyć na ludzką życzliwość. - Życzliwość w Caracas? To miejsce o jednej z największych przestępczości w świecie! - pukali się w głowę bliscy Marka. - Przecież my wiedzieliśmy o tym, przed wyprawą sporo czytaliśmy - twierdzi Marcin.Lektury min.Arkadego Fiedlera i Tony'ego Halika dały im przedsmak tego, czego mogli się spodziewać.

- Dzięki temu, że istnieje internet mieliśmy znacznie łatwiej niż oni- twierdzą podróżnicy. Gorzej było ze zdobyciem danych, aktualnych map - nawet w przewodnikach. Zresztą, w przypadku niektórych z tych wydawnictw konfrontacja słów na papierze z rzeczywistością okazała się zadziwiającym doświadczeniem. Ale tego jeszcze nie wiedzieli, gdy wylądowali na lotnisku w Caracas...
- Pierwszego dnia zapłaciliśmy frycowe. Znaleźliśmy się obrzeżach miasta, zaczęło się robić ciemno.. Świadomość, że jesteśmy na przedmieściach najniebezpieczniejszego miasta świata, wpłynęła na nas już trochę inaczej , niż gdy byliśmy w Polsce i planowaliśmy podróż... - opowiada Marcin.
- Musieliśmy szybko znaleźć jakiś hotel. I znaleźliśmy, tylko za bajońskie pieniądze! Zapłaciliśmy za pokój 65$, podczas gdy za nocleg w tym standardzie płaciliśmy średnio 15-20.
Gdy już opuścili stolicę Wenezueli cali, bez jakiegokolwiek uszczerbku (zdrowy rozsądek wymusił sporą dozę ostrożności) dowiedzieli się, że reszta kraju jest zupełnie inna. - Tłumaczono nam, że Caracas to państwo w państwie - mówi Marek Grabowski. Czy dopiero po opuszczeniu tego specyficznego miasta zaczęli realizować jeden z celów podróży - poszukiwanie ludzkiej życzliwości? Zaprzeczają. - Przede wszystkim myśmy tej życzliwości specjalnie nie szukali, ona sama nas znajdowała - twierdzi Marcin.
- Także w Caracas mieliśmy tego przykłady.
Pierwsze zaskoczenie? - Fakt, że życie towarzyskie toczy się w Wenezueli na ulicach - mówi Marcin. - Ludzie spotykają się przed domami, piją piwo, grają w domino, rozmawiają. Ma się wrażenie, że nikt nie siedzi w domu, w czterech ścianach. Ruch na ulicach jest chaotyczny, obok nielicznych luksusowych aut, widywanych przede wszystkim w większych miastach,królowały trzydziestoletnie, rozklekotane jeepy,amerykańskie krążowniki, jaskrawo wymalowane autobusy, ozdobione firaneczkami z frędzelkami, wyposażone w aparaturę do odtwarzania muzyki , których wieku nie można się domyśleć, auta mające każdą lampę " z innej bajki" i funkcjonujące jako taksówki...

Były to nasze codzienne środki transportu-mówi Marcin.Podróżowaliśmy też stopem,konno i na mułach,generalnie czym się dało-dodaje Marek.
Kontrasty są domeną Wenezueli. Obok pięknych dzielnic są slumsy z tysiącami budek, "doklejanych" jedna do drugiej, najnowsze modele samochodów mijają się na ulicach ze zdezelowanymi ciężarówkami. - Turystów wozi się do indiańskich wiosek, w których domy stoją na palach, mieszkańcy chodzą w spódniczkach z liści i traw, ale w których nie ma ani krzty ich prawdziwego życia - opowiada Marek. - Na drugim biegunie są Indianie, którzy w ogóle nie przystosowali się do rzeczywistości. Widzieliśmy miejsca, w których mieszkają. Są szokujące. Bieda, smród, ludzie żyjący w oparach alkoholu. Ale to też nie jest prawdziwa Wenezuela. To tylko jedna z jej twarzy...

Tę lepszą stronę odkrywali, chyba nawet ku swojemu zaskoczeniu, bardzo często. - Wszędzie, gdziekolwiek się znaleźliśmy, nie odmawiano nam pomocy - twierdzą. - Musieliśmy często"zasięgać języka" bo podróżowaliśmy tak, jak sobie założyliśmy, bez przewodnika, sztywnych ram i omijając szlaki, prowadzące do turystycznych rajów w ekskluzywnych hotelach.Mały wyjątek zrobiliśmy jedynie dla Porto Colombia, gdzie turkusowa czysta woda łączy się z nieskazitelnym błękitem nieba, piasek jest złoty i można zasnąć w hamaku na plaży, w cieniu palm - mówi Marek. Uprzejmości posunięta była do tego, że kierowca autobusu potrafił zboczyć z trasy, aby dowieść ich pod bramę parku narodowego. O dziwo nikt z pasażerów nie oponował, wręcz przeciwnie. Każdy miał dla nich jakąś radę.

Wystarczyło się uśmiechnąć, powiedzieć przyjaźnie kilka słów powitania, aby natychmiast spowodować życzliwe zainteresowanie. Dlatego przede wszystkim musieli nauczyć się choćby podstaw hiszpańskiego. A gdy trzeba było powiedzieć coś więcej? - Sięgaliśmy wtedy po stary, polski sprawdzony sposób, który na potrzeby Ameryki Południowej okazywał się na przykład dwiema butelkami rumu - mówi Marek. - Wkrótce było po kłopocie.
Obaj podróżnicy mówią też, że wyjeżdżając z Polski do Wenezueli zamienili jedną skrajność na drugą. To było kolejne południowoamerykańskie zaskoczenie. - Jesteśmy aktywni zawodowo, obaj prowadzimy intensywny tryb życia. Świat obok nas nie odpuszcza - ciągle tempo, tempo... Weź kredyt, spłać kredyt, kup plazmę, jeszcze większą plazmę, szybszego jeepa - mówi Marcin Pilarek.

- Nawet jeśli człowiek wyznaje inne wartości, nie przed wszystkim uda się uciec. Chyba że na Pico Boliwar, najwyższy szczyt Wenezueli... (5007 m.n.pm

.)
Zdobyli go, oczywiście wyposażeni w sprzęt alpinistyczny, a nie, jak napisano w jednym z przewodników, który czytali w Polsce -idąc na turystyczny spacer. Będąc w górach już pierwszą noc spędzili dosłownie ponad chmurami. Widok był nieprawdopodobny, poza tym szokowała ich różnica temperatur.W nocy padał śieg a w namiotach zamarzła woda.Tymczasem w trakcie dnia panował niemal upał. W wysokich górach, gdzie docierali, rozrzedzone powietrze wymuszało zwolnienie tempa. Czy zresztą w ogóle można mówić w Południowej Ameryce o tempie? Chyba że zwolnionym. - Ludzie nigdy i nigdzie się nie śpieszą - opowiada Marcin. - Są spokojniejsi, niż Europejczycy. Jestem też przekonany, że też szczęśliwsi. Nam przydałoby się więcej równowagi między tym, za czym gonimy, a południowamerykańską "manianą"

Maniana, czyli jutro. Słowo oznaczające odsuwanie na bliżej nieokreśloną przyszłość obowiązków czy trudnej w gorącym klimacie aktywności jest synonimem stylu życia i bycia na tym kontynencie. "Manianie" towarzyszy hamak, w którym spędza się wiele czasu. Podobno dlatego, iż trudno jest wstać z hamaka. Więc po co to robić?
Nelson, żyjący w domku z gliny i bambusa w dżungli, domku bez drzwi i zamków, pokazał im min.swoje prywatne jacuzzi, dwie naturalne, można by rzec - plenerowe łazienki, ukryte wśród skał. No i wodospad - zjeżdżalnię. - Podarłem sobie bieliznę, zjeżdżając z dużej wysokości, ale było warto - mówi Marek.

Andreas, właściciel pola namiotowego, gdzie zatrzymali się na kilka dni, okazał się człowiekiem niezwykle radosnym, uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Gdy kupiliśmy kalmary, przygotował z nich pyszne rizotto, oczywiście cały czas śmiejąc się i gadając z nami - wspomina Marek. - Czym się zajmował, poza prowadzeniem pola? Chyba "nicnierobieniem". Po prostu. Od czasu do czasu coś zjadł, grywał na różnych instrumentach z bambusa albo ot, tak sobie, jako sztuka dla sztuki... szydełkował. Andreas tak się zaprzyjaźnił z polskimi podróżnikami, że przechrzcili go na Andrzeja. W tej sytuacji nic dziwnego, że Andreas - Andrzej zaczął uczyć się języka polskiego. - To na wypadek, gdybyśmy wrócili do Wenezueli.
A wrócić chcieliby, bo 32-dniowy pobyt to za mało, aby poznać więcej ciekawych miejsc. Choć i tak nie mają kompleksów - dzięki sympatii, jaką zdobyli u napotkanych ludzi dotarli do wodospadu, którego nie ma w żadnym przewodniku. - Można dostać się do tego miejsca wyłącznie drogą morską, a potem trzeba wędrować przez dżunglę... - opowiada Marek.
Mówi też o tym, że magiczny zapach, panujący w tropikalnym lesie niesamowicie działa na człowieka. - Przedzieraliśmy się przez gąszcz, spod nóg uciekały jaszczurki, żmije, także te jadowite. Dżungla na każdym poziomie - od najniższego po czubki egzotycznych drzew żyje. Ma też swoistą melodię, na którą składają się i śpiew ptaków, trudne do zidentyfikowania szumy, szelesty, ale i odgłos tnącej gęstą zieleń meczety, którą wyrąbuje się drogę.

Dla Marka i Marcina wspomnienia z Wenezueli pozostaną niezapomniane. Chętnie podzielą się nimi - czekają na zaproszenia do szkół czy placówek kulturalnych! Planują już też kolejną podróż - chcą wyruszyć do Peru śladami Ernesta Malinowskiego, jednego z najwybitniejszych inżynierów kolejowych drugiej połowy dziewiętnastego wieku, twórcy do niedawna najwyżej położonej kolei świata w peruwiańskich Andach, uznawanej za cud ówczesnej techniki.To kilkaset kilometrów w wysokich górach!Chcemy przejść tą trasę pieszo,ponieważ nie znaleźliśmy jeszcze informacji o kimś,kto by tego wcześniej dokonał- mówią zgodnie.Poszukują sponsorów, licząc na to, że ich pasja i wędrowanie innymi szlakami, niż utarte, łatwość pozyskiwania ludzkiej serdeczności uwiarygodnią ich w oczach tych, którzy mogli by im choć w pewnym stopniu ułatwić spełnianie marzeń.

Bo, jak napisał Mark Twain: " Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj. "

Trasa 32-dniowej podróży wiodła min.przez: Caracas, Maracay, Porto Colombia, Merida, (tydzień przerwy na Andy w tym Pico Bolivar 5007 m.n.p.m. i tydzień na Los Llanos), Barinas, Bruzdal, Merida, Maturin, Barrancas, Maturin, El Guapo, Tacarigua de la Laguna, Caracas. Marcin i Marek przejechali przez miesiąc ponad 4000 km. Bardziej obrazowo oznacza to objechanie Polski dookoła, wzdłuż granic, plus pięciuset kilometrów na zapas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska