Aleksander Laskowski, gospodarz festiwalowych wieczorów, podzielił się w sobotę taką anegdotą: na mostku Kiepury, na bydgoskiej Wyspie Młyńskiej spotkał parę, jak mniemał podczas pierwszej randki. Chłopak zwrócił uwagę na trzy gotowe już i powstający czwarty krąg na drugim brzegu rzeki. Zapytał, co to jest.
- Opera - odpowiedziała dziewczyna.
- A co tam grają?
- No opery: śpiewają i grają, głównie o miłości.
- A kiedy śpiewają na wesoło?
- To operetka.
- A kiedy tańczą, to co to jest?
- Balet.
- Ok, a kiedy tańczą i śpiewają?
- To musical.
- A jakby miał być tylko taniec i muzyka?
- To pewnie nie byłoby już biletów!
Fakt, kupno biletów na cały festiwal, jak i na pojedyncze spektakle to rodzaj... sztuki, a zdobycie wejściówek na widowisko „Phenix/Vertical” francuskiej grupy La Compagnie Käfig Mourada Merzoukiego graniczyło niemal z cudem. Zespół w ubiegłym roku zaczarował publiczność łącząc muzykę baroku z hip-hopem. W tym roku pokazał zupełnie inne oblicze, choć nie oddalił się zbytnio od swoich korzeni.
Czterech tancerzy i Garance Boizot z violą da gamba. W tle muzyka elektroniczna Arandela. Dialog w ruchu i świetle. Wciągający obrazem, fascynujący opanowaniem ciała. Jednak to druga część wieczoru powaliła na kolana. Żywiołem hip-hopu jest taniec, ewolucje w kontakcie z podłożem, tymczasem choreograf, związany ze sceną hip-hopową od wczesnych lat 90. XX wieku (przeniósł tę uliczną sztukę na najbardziej prestiżowe sceny) - kazał swoim tancerzom... fruwać. I to dosłownie. Podczepieni do lin i gum unosili się nad sceną wykonując charakterystyczne dla hip-hopu sekwencje ruchów. Towarzyszyła im muzyka Armanda Amara. Niepokojąca, ale zachwycająca. Nie dziwne więc, że dyr. Maciej Figas zaryzykował i zaprosił Francuzów na dwa wieczory.
Każdy festiwal jest inny, dostarczający wyjątkowych przeżyć. Tegoroczny - przynajmniej do tej pory - opisuje dla mnie jedno słowo : miłość. We wszystkich odcieniach. Poczynając od premierowej „Carmen” brawurowo zatańczonej przez bydgoskich artystów do choreografii Johana Ingera. To była miłość chora, zaborcza, mordercza.
„Elektra” Sofijskiej Narodowej Opery i Baletu oszołomiła zarówno muzyką Richarda Straussa, jak i potęgą głosu odtwórczyni tytułowej roli. W tym spektaklu miłość zmienia się w oszalałą żałobę, która prowadzi do krwawej zemsty.
Musical „Drogi Evanie Hansenie” Teatru Muzycznego w Poznaniu pokazał, co oznacza niedostatek miłości, brak porozumienia, wyobcowanie i samotność młodych ludzi mimo pozornych związków via media społecznościowe.
„Gdybym jutro zniknął, czy ktoś w ogóle by to zauważył?” - pyta bohater, a odpowiada mu cisza. Jest jednak nadzieja, że jutro będzie dobrze. Oby.
Hip-hop to forma buntu, od lat 70. ubiegłego wieku pozwala młodzieży wyrazić swoją tożsamość, wykrzyczeć niezgodę na zastane normy. To kultura alternatywna, tak jak widowiska przygotowane przez La Compagnie Käfig. Można się z nią nie zgadzać, ale na pewno nie da się obok niej przejść obojętnie.
Przed nami jeszcze trzy operowe uczty, z jądra świata operowego: „Dalibor” Bedřicha Smetany przygotowany przez Operę im. Janáčka Teatru Narodowego w Brnie w koprodukcji z Walijską Operą Narodową; rzadko wystawiana „Luiza Miller. Intryga i miłość” Guiseppe Verdiego Opery Śląskiej w Bytomiu, która przygotowała polską prapremierę tego dzieła z okazji swojego jubileuszu 80-lecia i na zakończenie „Makbet” także Verdiego z Narodowej Opery w Kijowie.
Każde z tych dzieł także opowiada o miłości, bo to najpotężniejsza z ludzkich emocji.
Piękna i niszczycielska zarazem, a opera daje jej głos.
