– Chciałem w dobę, bez przerw na spanie, dojechać z Bydgoszczy do Karpacza, wziąć udział w etapie amatorskiego Tour de Pologne, a chwilę później wrócić tutaj. Ruszyłem w piątek po godzinie 14, a w sobotę po 15 byłem na miejscu. W niedzielę wziąłem udział w wyścigu – to dystans ok. 85 km – relacjonuje Marek Fik z Osowej Góry.
Tegoroczna trasa na TdP wiodła m.in. przez Szubin, Kcynię, Wągrowiec, Kórnik i Jelenią Górą. Były to głównie boczne drogi. Z jednej strony lepsze, bo jest na nich mniejszy ruch, ale z drugiej, miejscami niewygodne, bo ich stan pozostawia wiele do życzenia. Marek Fik skupiał się na kolejnych małych celach i pokonywaniu dystansów między poszczególnymi miejscowościami.
Te miał wypisane na kartce, bo podczas trasy stara się nie korzystać z GPS-a. Wygodniej, choć czasem mniej bezpiecznie, jest mu planować trasę w głowie. Chętnie, jeszcze przed startem, zagląda także na mapy. Choć czas dojazdu jest bardzo dobry, pewnie mógłby być jeszcze lepszy, gdyby nie potrzeba ładowania elektroniki – swoje wyniki kolarz skrupulatnie dokumentuje w rowerowej aplikacji.
Łącznie Marek Fik pokonał dystans ok. 940 km. Na trasę ruszył prosto z pracy, a we wtorek, gdy był z powrotem, od razu do niej pojechał. Oczywiście rowerem. Sama podróż daje dużą satysfakcją, jest szansą na wiele przemyśleń, ale i paradoksalnie to forma odpoczynku. Czas, gdy można sobie wszystko poukładać w głowie.
– W drodze powrotnej najtrudniejsze było uzbrojenie roweru, to zajęło mi najwięcej czasu. Dodatkowo czekałem aż przestanie padać deszcz. Ostatecznie z Karpacza wyjechałem w niedzielę wieczorem ok. godz. 21. W Bydgoszczy byłem we wtorek po południu. Droga powrotna była trudniejsza. Noc była zimna, musiałem odpocząć – cały czas wożę ze sobą hamak. Chwilę na nim poleżałem, być może z godzinę nawet pospałem, co pomogło mi spokojnie wrócić do domu. Rano, gdy wschodzi słońce, jedzie się już zupełnie inaczej. Poza tym jest bezpieczniej – tłumaczy.
Choć kolarza namawiano, aby w drogę powrotną wsiadł w pociąg, to od początku uważał, że całość musi być pokonana rowerem. W amatorskim Tour de Pologne miejsce nie było istotne (kolarz uplasował się mniej więcej na początku drugiej połowy stawki spośród 2000 uczestników), ale celem było bycie częścią wydarzeniu i pokonanie każdego podjazdu, co w przypadku słynnej „ściany płaczu” w Karpaczu jest dużym wyzwaniem – nie wszyscy dali radę mu sprostać. Niektórzy na dużych podjazdach zsiadali z roweru.
W przygotowaniach do tegorocznego wyzwania duże znaczenie odegrało bieganie. To zapewniło mu lepszą wydolność. Ponadto bydgoszczanin chętnie trenuje pływanie, a w ostatnim czasie próbuje swoich sił na rolkach. Do tego ostatniego przekonała go jego 11-letnia córka, która z własnych oszczędności postanowiła sprezentować mu rolki, aby razem ruszyć na trasę.
Jak sam mówi, za każdym razem zdarza mu się słyszeć w domu, że może niech tego nie robi, ale rodzina go wspiera i czeka na meldunki z trasy, aby wiedzieć, że jest bezpieczny. Gdy jeden cel zostaje ukończony, następny kiełkuje już w głowie. To napędza do działania i zapewnia wiele satysfakcji.
– Mam już w planach pewien biegowy wyczyn, ale jeszcze nie jestem na niego gotowy. Nie chodzi o stronę fizyczną, bo myślę, że dałbym radę. Chodzi o głowę, o mental. Muszę wiedzieć, że to ten moment i być pewnym, że podołam – mówi Marek Fik.
– Te wyczyny, przejazd w Bieszczady i do Karpacza, robię ze względu na moje pociechy: 11-letnią córkę Agatkę i 3-letniego syna Kamila. Jak oni dorosną, będą mogli coś takiego przeczytać w gazecie, pokazać innym, że mają tatę, który czegoś takiego dokonał. Myślę, że nie każda głowa rodziny miałby siłę i czas na takie wyzwanie. Pewnie ten czas można też inaczej wykorzystać, ale na szczęście miałem zgodę od rodziny, żony i dzieciaków, żeby podjąć to wyzwanie. Bez tego to na pewno by się nie udało – stwierdza.