https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zbyszek i jego żywioły

MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ [email protected]
Informował o wszystkim, co się wydarzyło na morzu. Przysyłał po 200 metrów depesz.
Informował o wszystkim, co się wydarzyło na morzu. Przysyłał po 200 metrów depesz. Fot. Archiwum
Dziś (6 listopada) mija druga rocznica Jego śmierci. Przyjaciele zakreślili sobie tę datę w kalendarzu. Nawet godzinę: "16.05, zmarł Zbyszek".

Dobrze, żeby cała Bydgoszcz sobie zapisała: 6 listopada 2004, odszedł Zbigniew Urbanyi, dziennikarz, żeglarz, społecznik. Mówili o nim: - Nosi go! Niespokojny duch! Bez tego niepokoju, którym zarażał, jak inni grypą, Bydgoszcz nie miałaby pewnie lodowiska, żużlowych memoriałów, Kryterium Asów, Wielkiej Wioślarskiej na wzór Cambridge-Oxford...
I gdzie by tam było Bydgoszczy do morza. To on wymyślił statkom handlowym i masowcom nazwy, "Bydgoszcz", "Ziemia Bydgoska". A jak trzeba było budować "Dar Młodzieży", to właśnie z Bydgoszczy poszły na to pierwsze pieniądze: 1.115 złotych. Dopiero później były zbiórki w kraju, depesze na wszystkie polskie statki: Chcemy mieć następcę "Daru Pomorza". Stop. Może powstać tylko wysiłkiem społecznym! Stop. Polska musi mieć nowy wielki żaglowiec! Stop. Pomóżcie...

Słuchaj, stary

Serce łagodne, jeżeli trzeba było komuś pomóc. Ale jeśli ktoś drań, walił mu w oczy, jak toporem w pień.
Serce łagodne, jeżeli trzeba było komuś pomóc. Ale jeśli ktoś drań, walił mu w oczy, jak toporem w pień.

Komputer był dla niego bez duszy. Maszyna to maszyna.

Zbigniew Smoliński, mieszka w Niemczech, kiedyś był szefem działu sportowego w "Gazecie Pomorskiej". Urbanyi i on, to przyjaciele nie tylko z "Gazety", ale jeszcze sprzed wojny. - Spotkaliśmy się w szkole podstawowej przy Kordeckiego - wspomina.
Urbanyi - spokojny, prymus, z profesorskiej rodziny. Tato - kompozytor, mama - nauczycielka muzyki. Tłukła go smyczkiem, żeby grał. Ale Zbyszek wolał grać w piłkę. Słuch - jak sam mówił - miał artyleryjski, dźwięków nie rozumiał.
W 1940 roku rodzina Urbanyi wyjeżdża do Lwowa, ale w 1945 wraca do Bydgoszczy. Od wojny, poza Zbyszkiem, w rodzinie są już tylko same kobiety, tato nie żyje.
- Mama, siostra, dwie ciocie - wspomina Smoliński. - Były jak żandarmeria domowa. Bardzo krótko trzymały i jego, i mnie. Ja też bez ojca, mieszkaliśmy z mamą przy Poznańskiej, więc bardzo blisko Zbyszka. Zżyliśmy się... W 1955 roku szukałem pracy. On już wtedy był dziennikarzem Ilustrowanego Kuriera Polskiego. Pomógł. Później, był chyba 1971 rok, spotykam Zbyszka na ulicy. Mówi: - Słuchaj stary, jestem bez pracy. Został przyjęty do "Pomorskiej" bez żadnego ale. Olimpiadę w 1972 robiliśmy już razem.
Wtedy Urbanyi zdążył być już i dziennikarzem, i sekretarzem redakcji, i nieźle zakręconym żeglarzem. Takich zapaleńców, którzy ciągnęli nad morze było w Bydgoszczy kilku (Kto by kiedyś pomyślał, że tu można zacząć budować pełnomorskie jachty? Że stąd będzie się komuś chciało płynąć na Horn?). Urbanyi, z tymi kilkoma bydgoskimi zapaleńcami, płynął zawsze tam, gdzie szczególnie niebezpiecznie.

Wszystko się burzy

W 1968 biorą kurs na Islandię. To pierwsze w dziejach światowego żeglarstwa opłynięcie tej wyspy! Mają "Eurosa" - jacht stalowy, zbudowany w bydgoskich Zakładach Taboru Kolejowego (komisja techniczna początkowo wybrzydza nad projektem, że jacht cały ze stali, więc każe wyciąć otwory w pokładzie i pokryć go sklejką, "Euros" przecieka, jak dziurawa puszka po konserwach. Dopiero, jak wymienią pokład, pomoże).
- Teraz klimat jest inny, ale wtedy, w lipcu 1968, wokół Islandii w ogóle nie było przejścia. Lód - wspomina Aleksander Kaszowski, kapitan wielu wspólnych wypraw ze Zbyszkiem. Pierwsza z wyczynowych, bardzo trudnych, to właśnie ta wokół Islandii z górami lodu przy północno-zachodnich brzegach.
Później, w 1970, zaliczają Pentland Firth - znów są pierwsi. Wcześniej żadnemu żeglarzowi na świecie nie udaje się przejść tej niebezpiecznej cieśniny na jachcie bez silnika w czasie pływu syzygijnego. To dziwne miejsce oddzielające Szkocję od Orkadów. Poczytali sobie trochę o nim. I były to wyłącznie niemiłe opowieści. Każda kończyła się mniej więcej tak: Jeżeli kiedykolwiek znajdziesz się koło Pentland Firth, rób zwrot przez rufę i uciekaj.
Brzegi klifowe, poszarpane, pełne raf. Cztery razy na dobę zmienia się kierunek przepływu. Kłębi się od prądów, przeciwprądów, wirów, kipieli. Ich "Euros" nie ma wtedy jeszcze silnika. Nie mówią nikomu, jaki rejs sobie wymyślili. Po powrocie Urbanyi z Kaszowskim piszą książkę i przyznają: każdy, kto by się wygadał, że chce płynąć przez Pentland Firth, musiałby być posądzony o rozmiękczenie mózgu.
W 1973 - kolejne wyzwanie, Cape Horn. To dla żeglarzy miejsce jednocześnie przeklęte i wymarzone. Kapitan Kaszowski pamięta te koszmarne sztormy i jak przy gwałtownym zwrocie, ze Zbyszkiem mało nie wypadli za burtę. Wczepieni w bom grota wisieli nad kipiącym morzem. - Gdybyśmy się nie utrzymali, nikt by nas w tej wodzie nie znalazł, nie wyciągnął.
Hubert Latoś, prof. bydgoskiej ATR, był wtedy drugim oficerem, Urbanyi - trzecim. Próbowali jakoś rozgrzewać się na wachcie. - Ja brałem papierosa, on brał. Ledwie zapaliliśmy, woda nas zalewała. Strasznie było szkoda tych niewypalonych papierosów. W końcu, żeby straty były mniejsze, zapalaliśmy jednego na spółkę.
Ich "Euros" miał już wtedy silnik Ursusa (może i dobrze napędzał ciągniki rolnicze, ale na wodzie, niestety, często zawodził), zamontowali radiostację wojskową (działała na zasadzie: "jak mnie widzisz, to mnie słyszysz"). A mimo to znów się udało! Mogli sobie zapisać: drugie po wojnie opłynięcie Hornu przez Polaków.

Serdecznie witamy

Dziesiąte piętro wieżowca na Okolu. Dwa ciasne pokoiki. Zbigniew Urbanyi upychał tu wszystko, co przywoził z wypraw: zdjęcia, notatki, książki, figurki, maski.
- Ciągnęło go w świat - mówi córka, dr Ilona Urbanyi-Popiołek (specjalistka od transportu morskiego, to wpływ ojca, oczywiście) - W kółko albo tatę żegnałam, albo witałam. Powinnam sobie zrobić takie transparenty: "Serdecznie żegnamy", "Serdecznie witamy"....
- Niespokojny. Zakochany w morzu i w Bydgoszczy - mówią o Zbyszku dziennikarze, którzy z nim pracowali. Serce łagodne, jeżeli trzeba było komuś pomóc. Ale jeżeli ktoś drań, walił mu w oczy, jak toporem w pień.
Zdzisław Sosnowski, 11 lat razem ze Zbyszkiem w Ilustrowanym Kurierze Polskim, przy jednym biurku: - Jeżeli było za spokojnie, Zbyszek wybuchał. Z jednego takiego wybuchu mógł wziąć się pomysł na zawody żużlowe. Albo na regaty. Albo na Torbyd. W kraju były wtedy raptem trzy lodowiska, w tym jedno jeszcze poniemieckie. To bydgoskie miało być czwarte.
- Na wszystko trzeba było mieć przydziały, wszystko z importu - wspomina Sosnowski. - Ale gdy potrzebny był korek z Hiszpanii, jakoś się załatwiło korek! Rury? Jechało się do Katowic po rury! Przekonywało się słowem albo puszkami szynki z bydgoskich Zakładów Mięsnych. Teraz mogę to powiedzieć, bo sprawa przedawniona.
Na otwarcie Urbanyi ściągnął z Kanady legendy światowego hokeja - braci Warwick.
- To tak, jakby dziś do hali "Łuczniczka" ściągnąć Michaela Jordana - wspomina Jacek Drozdowski, dziennikarz sportowy (Urbanyi uczył go zawodu, tak jak wcześniej uczył jego ojca).
- Zbyszek był życzliwy, uczciwy. Krótki w słowach. Myślę o nim cały czas - mówi Jerzy Drozdowski.
- Bezkompromisowy, pewny swoich racji - wspomina Tomasz Malinowski, szef działu sportowego "Pomorskiej".
Wojciech Wieszok, fotoreporter, przyjaciel Zbyszka: - Opowiadał o morzu, czasami te same historie po kilka razy. A za każdym razem człowiek był tak samo zdziwiony, tak samo ciekaw, co będzie dalej.
Chciał ich kiedyś wszystkich zabrać na morze, żeby poczuli, jak to jest. Mówił: przeciągnę was po górkach.

Grząpiel zostanie

Serce łagodne, jeżeli trzeba było komuś pomóc. Ale jeśli ktoś drań, walił mu w oczy, jak toporem w pień.

Mecenas Stanisław Sobieszczański podpowiedział córce Zbyszka, żeby powierzyła jego pamiątki, książki, notatki bibliotece bydgoskiego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Latem przekazała sto teczek, a jeszcze wiele zostało. Bierze się za to, jak ma czas.
Zostawi sobie maszynę do pisania. Część figurek, masek, zdjęć. No i misia "Grząpiela", którego zawsze zabierał w rejs, wieszał w nawigacyjnej.
Do trumny dała tacie jego ulubioną czapkę marynarską, ale Grząpiela nie.
Można powiedzieć, pożyczyła miśka na szczęście, tak jak wcześniej pożyczała go od taty na egzaminy.
Lubiła siadać z tatą przy stole pod oknem. On w swoim ulubionym, czerwonym fotelu. Ona w swoim. Spierali się. - Choć właściwie nie wiem o co, bo ja przecież nie chodziłam własnymi ścieżkami. Zawsze chodziłam ścieżkami taty.
Żadnych lekcji muzyki! Lodowisko! Boisko! Żużel! No i morze.
- Mówił na mnie Jachu. Miałam być chłopakiem. Gdy miałam trzy lata nauczył mnie jeździć na łyżwach - wspomina.
Później uczył jej córki. Obie - Ola i Ewa - uprawiają teraz łyżwiarstwo synchroniczne. Ale dziadek nie był zadowolony z tego, że trenują, że tyle czasu na to poświęcają. Krzyczał, żeby lepiej wyrzuciły łyżwy. - Czy wy wiecie, co to jest sport wyczynowy?! - pytał. - Jak wy to pogodzicie z życiem?
On, można powiedzieć, sportowo uprawiał morze. 1977 - arktyczny archipelag Spitsbergen na "Eurosie", 1982 regaty OPSAIL na "Darze Młodzieży", w 1983/ 84 znów na "Darze", do Japonii, w 1987/88 - legendarny rejs wokółziemski trasą klasyczną dla kliprów i windjammerów przez trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Cap Horn. Był jednym z pierwszych polskich żeglarzy, któremu udało się aż dwukrotnie pokonać cieśninę Drake'a. To upoważniało go do noszenia na lewym ramieniu czerwonej chusty Albatrosa Hornu...
Kiedy Urbanyi wypływał, trzeba było ciągnąć za niego redakcyjną robotę. No to koledzy ciągnęli. Czasami dali mu trochę do słuchu. Że mógłby tak nie przepadać, jak kamień w wodę. W kółko przecież przepadał. Najdłużej był na morzu chyba wtedy, jak płynął do Japonii. Fantastyczna książka z tego wyszła. Więc wybaczyli.
- A poza tym te powitania, gdy wracał!
- A te jego korespondencje z wypraw!
- Przychodziły regularnie, telefaksem, do drukarni przy Dworcowej - wspominają. Miały po 100-200 metrów! Ciągnęło się ten zapisany pas z drukarni aż na ulicę, bo Zbyszek nie miał żadnych zahamowań. Uważał, że trzeba opisać wszystko, co dzieje się na morzu. Ich problem, jak to zmieszczą w gazecie.
- Cięliśmy akapitami - mówią. - Fajno wychodziło.
Tylko jak Zbyszek wracał, było już nie fajno. Trzeba było się tłumaczyć. Nienawidził, jak ktoś mu skracał tekst!

Człowiek ma dosyć, ale później tęskni

- Zbyszek? Kochany człowiek. Zawsze miał dużo do powiedzenia - wspomina Henryk Lewandowski, bosman. Byli razem na wszystkich większych wyprawach, więc się nagadali, nasłuchali nawzajem. Ostatnio, gdy Zbyszek już bardzo chorował, bosman wpadał do niego powspominać. Wyciągali zdjęcia. Na tych zdjęciach zmordowani, wychudzeni - w czasie wyprawy na Horn Lewandowski na przykład schudł 20 kilogramów. Jedzenia wzięli trzy tony, ale dość szybko się popsuło. Pierwsze za burtę poszły kiełbaski pomorskie i baltonowskie. Tak bywa. Nie ma jedzenia, nie ma słodkiej wody, nie ma kąpieli. Wtedy, jak się uparli na ten Horn, 20 dni się nie przebierali, bo wszystko przemakało. Po co więc ściągać z siebie mokre ciuchy, żeby założyć mokre?
- Po każdym rejsie człowiek ma dosyć, ale na krótko - mówi Henryk Lewandowski.
Szybko zaczyna tęsknić. Choć morze to przecież ciągły strach. I "zimno, jak w piekle na tysiąc lat przed zapaleniem pierwszego ogniska". I mokro. Woda na pokładzie - zalewa cię, prychasz, krztusisz się, tnie ci twarz i ręce. Woda pod pokładem - kapie za kołnierz, na koję, do zupy. I Pleśń. I sól. Wżera się w oczy, szyję, pod pachy. Czasami wszystko jest pod górkę. I ta fala, nie taka jak trzeba. I wiatr. Za słaby. Albo za mocny. Rwie żagle (gdy brakowało czasu na szycie, próbowali sklejać żagle butaprenem). Klnie się piętrowymi wiązankami. A później wraca się na morze, bo jeszcze na przykład nie widziało się Grenlandii.
Wyprawa na Grenlandię, to marzenie, którego Zbyszek Urbanyi nie zdążył spełnić.
W 2003, gdy byli gotowi do wyprawy, on był już zbyt chory. Płynęli "Solanusem" - trzecim z bydgoskich jachtów, po "Eurosie" i "Zentku". Mieli już wtedy na pokładzie wygody: vebasto do ogrzewania wnętrza, radar, telefon satelitarny systemu Irydium. Urbanyi był zachwycony, że można się z kolegami łączyć. Dzwonił, pytał, zapisywał. Nigdy na komputerze. Komputer był dla niego szatańskim wymysłem, cichym, bez duszy. Wolał tłuc zapamiętale w klawisze maszyny do pisania. Na jachcie zawsze miał swoją maszynę pod ręką, a futerał na koi, pod głową.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska