Jestem bydgoszczaninem, ale także kresowiakiem. Bo moje rodzinne korzenie sięgają na wschód, na polskie Kresy.
Dziadków, po kądzieli i mieczu, znam tylko z opowiadań. Janina, moja mama, urodziła się na Wileńszczyźnie. Gdy miała 9 lat, w Rosji wybuchła rewolucja. Dziadek był wówczas kolejarzem, mieszkali w Petersburgu. W zajętym przez bolszewików mieście mama oglądała dramatyczne sceny. Opowiadała mi, jak z okien kamienicy wyrzucano całe wyposażenie mieszkania. Potem na ulicy rozpalono ognisko i wrzucano do niego nie tylko meble, ale i ludzi. Po tych wydarzeniach dziadkowie uciekli pod Wilno. Wkrótce oboje zmarli na tyfus. Mamę, sierotę, wychowała ciotka.
Rodzice ojca mieli majątek w Stodoliszkach. Tato - na imię było mu Witold - miał dziewięciu braci i siostrę. Ożenił się w 1936 r. Swoją wybrankę poprowadził do ołtarza w wileńskiej katedrze. Do wybuchu wojny rodzice mieszkali właśnie w Wilnie. Tato brał udział w wojnie obronnej; jego oddział podążał w kierunku Warszawy, jednak został okrążony pod Pułtuskiem. Szczęśliwie wrócił do domu. Po zajęciu Kresów przez Sowietów rodzice zamieszkali w Zabłociu. Ojciec zajmował się rolnictwem, wstąpił do Armii Krajowej. Z IV Rzeszańską Brygadą AK wyzwalał Wilno. W wyniku podstępu Rosjanie aresztowali tysiące akowców, w tym również ojca. Trafił do Kaługi pod Uralem. Przetrwał obóz pracy dzięki paczkom, które słała mu żona. Wrócił do Polski w 1946 r. Mama z moimi braćmi przyjechała wcześniej - najpierw trafiła do Ełku, potem do Bydgoszczy.
Wychowywałem się w rodzinie o patriotycznych tradycjach, w której walka o wolną ojczyznę była obowiązkiem. Dlatego wstąpiłem do "Solidarności", a po 13 grudnia 1981 r. nie poddałem się. Aresztowanie i więzienie to konsekwencja wychowania.
Bardzo wileńskie korzenie
(has)

Jan Raczycki, prezes Stowarzyszenia Osób Internowanych i Represjonowanych w Stanie Wojennym "Przymierze"