Afryka dla jednych to safari i piękne zachody słońca, a dla innych głód, AIDS, skorumpowane rządy, bieda i wojny. Kamerun ma wszystkiego po trochu i dlatego nazywany jest "Afryką w miniaturze". Morze, góry, sawanny, dżungla i pustynia nie są jednak dla turystów dostatecznym wabikiem. Odstraszają bieda i korupcja. Choć od 1961 roku to kraj demokratyczny utworzony z kolonii francuskiej i części brytyjskiej, od ponad 20 lat rządzi ten sam prezydent i na każdym kroku czuć, jak wiele do powiedzenia mają tu Francuzi. - Rządzi Chirac, ale trzeba bardzo uważać, co się mówi, bo prezydent ma oczy i uszy wszędzie - mówi ojciec Stanisław Polewczak z Sępólna, który w Kamerunie spędził 12 lat.
Choć nie ma wojen plemiennych
W porównaniu z innymi krajami afrykańskimi jest tu w miarę spokojnie, bo nie ma plemiennych wojen, lecz zadłużenie i kryzys gospodarczy nie sprzyjają rozwojowi. Plantacje kawy, z których słynął Kamerun, podupadły. Ale kraj to ludzie, a 16 milionów Kameruńczyków to 150 plemion, każde ze swoim językiem i kulturą. 95 procent mówi po francusku, choć drugim oficjalnym językiem jest angielski. Stąd tak wielkie zdolności do nauki języków. Jednak wybitnie uzdolnione językowo i muzycznie dzieci mają niewielkie szanse na przyzwoite życie.
Jakby tego było mało Kameruńczycy są katolikami, protestantami, muzułmanami i animistami. Ich wiara zależy od tego, gdzie dotrą misjonarze. Nie interesuje ich ani polityka, ani turyści. Z tego korzyści nie ma.
W Kamerunie pracuje sporo Polaków w misjach prowadzonych przez dominikanów, sercanów i duchaczy, których przygotowuje istniejące od 30 lat Misyjne Seminarium Duchowne w Bydgoszczy. Wyedukowało ponad 30 misjonarzy Zgromadzenia Ducha Świętego. Są w Afryce, Ameryce i Europie.
Odbudować misję
Ojciec Stanisław Polewczak we wschodniej prowincji Kamerunu, wśród plemion tropikalnej dżungli zostawił kawał życia. Od kilku miesięcy przebywa w Polsce. Przyjechał na wypoczynek, podleczyć malarię i nauczyć się nowego języka. Bo, choć tęskni za Afryką, niebawem zacznie przygotowania do kolejnej misji, może w Kanadzie.
Myślami jest jednak w Kamerunie. Trudno mu przyzwyczaić się do Polski, bo tak żywiołowego wyznawania wiary jak w Kamerunie pewnie długo nie zobaczy. Przypadła mu Misja Katolicka d'Essiengbot, która powstała w 1940 roku, ale z powodu braku personelu została opuszczona i rozgrabiona. Tamtejszy biskup diecezjalny, Polak, Jan Ozga postanowił ją odbudować i wezwał na pomoc duchaczy.
Misję w rozsypce dostał ojciec Polewczak. Wiedział, że dla plemion z dżungli najważniejsze są nafta i mydło, o resztę potrafią zadbać sami. - Zakon jest forpocztą, nazywamy to pierwszą ewangelizacją - mówi. - Organizujemy misję. Zdobywamy fundusze. Budujemy i prowadzimy kościół, szkołę podstawową, przedszkole, ośrodek zdrowia i miniszpital, sprawujemy patronat finansowy. Do pomocy mamy misjonarki, ale zatrudniamy głównie świecki personel - nauczycieli i pielęgniarki. Najlepiej gdy są to miejscowi, bo po pewnym czasie zostawiamy wszystko w ich rękach, a kontrolę sprawuje diecezja. To trudne, ze względu na rozległy teren, dżunglę i brak dróg oraz transportu.
Alkohol i AIDS
Życie Bantu i Pigmejów jest trudne i proste jednocześnie. Pieniądze nie mają w dżungli znaczenia, bo nie ma sklepów. Jedzenie, alkohol i konopie sami potrafią wyprodukować. Wino palmowe piją nawet dzieci. I nic na to nie można poradzić.
Poza pijaństwem i malarią Kameruńczyków dziesiątkuje AIDS. 20 procent z nich jest seropozytywna. Abstynencja i wierność to tylko hasła, bo najważniejsza jest płodność. Kobiety rodzą po kilkanaście dzieci, a do tego ciężko pracują. Mężczyźni są od płodzenia i polowania.
Pola należą do kobiet
- W Misji co druga osoba jest zarażona. Większość to kobiety - mówi ojciec Polewczak. - Leki dają nadzieję na 20 lat życia. Choć lekarstwo jest tanie - dawka miesięczna kosztuje około 5 euro - to tylko w stolicy podają tabletkę. Poza tym wszystkie badania są płatne. Taka jest polityka rządu. Kto z dżungli dotrze do stolicy? Kobiety muszą pracować. AIDS to tragedia Afryki.
Rywalizują z szamanami
Chrześcijaństwo we wschodnim Kamerunie ma krótki żywot, wciąż pokutuje magia, a szamani nadal rzucają czary. Dla 5 tysiecy parafian zgromadzonych w 50 wspólnotach, z których niektóre oddalone są nawet o 70 kilometrów od Misji, dotarcie do kościoła nie zawsze jest możliwe. Mają swoje kaplice i katechistę - świeckiego przewodnika duchowego, który odprawia nabożeństwa.
Zima to ważny czas dla Misji d'Eessiengbot. Przypada na dużą porę suchą, więc Bantu i Pigmeje mogą przyjść do kościoła. Tak jest na Boże Narodzenie. Gorzej na Wielkanoc, bo wówczas panuje w Kamerunie mała pora deszczowa.
Zakonnicy walczą z przesądami, ale muszą uszanować zwyczaje. - Są ochrzczeni, wierzący i przystępują do sakramentów, ale w trudnych chwilach uciekają się do czarów - mówi Stanisław Polewczak. - Musimy to pogodzić, stąd obrzędowość jest inna od europejskiej. Więcej teatru i śpiewów. Ważne są chóry. Każda z 50 wspólnot, którymi się zajmowałem, ma ich po kilka - dziecięce, młodzieżowe, kobiece. Towarzyszą im tam-tamy, bębny, cymbały, grzechotki.
Europejczyk by nie zdzierżył
Msze są wielogodzinnymi przedstawieniami z wykorzystaniem elementów z różnych kultur. Są odprawiane w języku tubylczym i francuskim. Misjonarze chcą, aby plemiona znały i porozumiewały się językami urzędowymi Kamerunu. Wschodnia prowincja jest francuskojęzyczna, stąd francuski.
Niedzielne trwają po dwie, trzy godziny. - Bożonarodzeniowa cztery, do pięciu godzin.Tak samo wielkanocne obrzędy. I nikt nie narzeka - zapewnia ojciec Polewczak. - W misji każdy wierny czynnie bierze udział w mszy. To swoisty teatr. Uwielbiają kadzidło i święconą wodę.
Bóg musi być biały, bo Pigmeje i Bantu i nie tolerują obrazów z czarnym Jezusem i Matką Boską. Msze zaczynają się procesją. Kobiety niosą dary, ale najważniejsza jest ta, która w koszu niesie Biblię. - Mężczyźni biją w tamtamy, ja wyjmuję z kosza Biblię i jest szał, wszyscy śpiewają, tańczą , kręcą się. To taki pozytywny trans - mówi ojciec Polewczak.
FOT. AUTORKA
FOT. Z ARCHIWUM OJCA STANISŁAWA POLEWCZAKA