Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jądro ciemności

Rozmawiał ADAM WILLMA
Dinka dołączają do armii rządowej i zaczynają palić Rubkonę i Bentiu
Dinka dołączają do armii rządowej i zaczynają palić Rubkonę i Bentiu Nadesłane/UNMISS
Rozmowa z majorem MARKIEM MYGĄ, oficerem łącznikowym misji ONZ w Sudanie Południowym.

- Który raz wraca pan z Afryki?
- Czwarty.

- Rozmawialiśmy po powrocie z Ugandy, Konga i Etiopii. Był pan pełen optymizmu...
- Bo wracając mieliśmy poczucie, że udało nam się zrobić coś, co przysłużyło się ludziom. Często stykaliśmy się z wyrazami wdzięczności, ludzie nas zatrzymywali, pozdrawiali. Tym razem było inaczej - wyjechałem z kraju pogrążonego w beznadziei, rozszarpanego przez wojnę domową, której rozwiązania nie widać. Ludzie w kontaktach z nami byli bardzo nieufni, a czasem wręcz wyniośli.

- W lipcu 2011 roku wszystkie telewizje transmitowały radość mieszkańców, którzy zagłosowali w referendum za utworzeniem nowego państwa - Sudanu Południowego.
- Łatwo o entuzjazm, gdy działa wyobraźnia. Sudan Południowy wyodrębnił się głównie za sprawą oczekiwań wielkich zysków z wydobycia ropy naftowej, której złoża rzeczywiście tam się znajdują. Tyle że po-za tymi złożami kraj startował od zera. Stolicę - Dżubę trudno nazwać metropolią - to raczej niekończące się osiedle zbitych z wszystkiego co po ręką domków, miejsce, w którym lepiej nie poruszać się samemu, a już w ogóle po zapadnięciu zmroku. Dopiero niedawno zaczęto budować tam drogi i budynki użyteczności publicznej. Na turystów również Sudan nie ma raczej co liczyć, bo krajobraz jest monotonny - płaski, pozbawiony lasów. Kongo ze wspaniałymi krajobrazami i bogatą dżunglą jest pod tym względem przeciwieństwem Sudanu Południowego.

- Czar wolności prysnął?
- Przez chwilę pojawiła się iluzja powstawania nowego narodu. Gdy doszło do podziału stanowisk, ludzie szybko przypomnieli sobie o klanowej przynależności. Pojawiły się napięcia pomiędzy Nuerami a Dinka, dwoma największymi grupami etnicznymi w Sudanie. Trzeba wiedzieć, że w krajach takich jak Sudan władza nie może się obyć bez atrybutów, więc jej przedstawiciele rozpoczynali urzędowanie od zakupu drogich samochodów czy wyposażania gabinetów. I to zarówno ci z komba-tancką przeszłością, jak i ci wykształceni na Zachodzie, po dobrych szkołach. Przynależność plemienna jest ważniejsza. Jeśli doda się do tego wszechobecną korupcję, mamy mieszankę wybuchową.

- Która właśnie wybuchła...
- Przyczyną walk był konflikt pomiędzy prezydentem i wiceprezydentem (reprezentujących tę samą partię). Prezydent Salva Kiir Mayardit (Dinka) w lipcu zwolnił swojego zastępcę oraz wszystkich ministrów. Zdymisjonowany wiceprezydent Riek Machar (Nuer) ogłosił, że w wyborach będzie się ubiegał o stanowisko głowy państwa. Na początku grudnia ubiegłego roku, podczas kongresu rządzącej partii (SPLM), Machar ze swoimi zwolennikami opuścili salę obrad. Tej samej nocy wybuchły zamieszki pomiędzy żołnierzami z plemienia Dinka i Nuera-mi. Prezydent kazał aresztować Machara i jego zwolenników, oskarżając ich o próbę zamachu stanu. Zamieszki na tle etnicznym przeniosły się w inne miejsca w kraju. Dwa dni później w samej Dżubie zginęło około 200 osób. Za sprawą telefonów komórkowych informacje szybko rozniosły się po kraju i w całym kraju - wszędzie, gdzie żyli koło siebie Nuerowie i Dinka - rozpętało się piekło.

- W waszej prowincji również?
- Dotarły do nas w ciągu 3 dni. W mojej bazie, w prowizorycznym obozie uchodźców przygotowanym na 500 osób, znalazło się 9 tysięcy ludzi, głównie Dinka uciekających przed Nuerami, ale również Etiopczycy, Erytrejczycy, Ugandyjczycy, a nawet Chińczycy i Rosjanie. Trzeba było wszystkie te grupy kwaterować oddzielnie. Około 2 tysięcy ludzi udało się ewakuować drogą lotniczą. Z począ-tku próbowaliśmy rejestrować wszystkich wchodzących do o-bozu, później już tylko sprawdzaliśmy, czy ktoś nie wnosi broni. Praca w takich warunkach jest mordercza. Tym tłumom ludzi trzeba dostarczyć wodę, później również żywność. Wielu docierało do obozu poranionych, chorych, niektórzy umierali, więc musieliśmy grzebać ciała. Cały stan (unity), w którym służyłem, był pod kontrolą armii złożonej ze zwolenników Rieka Machara - Nuerów. Po około 3 tygodniach armia rządowa stojąca po stronie urzędującego prezydenta uzyskała przewagę i zaczęła zajmować miasteczko Bentiu. Do obozu ONZ w Bentiu zaczęli napływać Nuerowie uciekający przed armią rządową. Z kolei na widok armii rządowej Dinka ruszyli do miasta i zaczęli rabować sklepy. Trudno było nad tym zapanować.

- Miał pan wrócić do kraju wcześniej, ale podjął pan decyzję o przedłużeniu misji. Dlaczego?
- W dniach, w których miałem wracać, praktycznie odcięte zostały połączenia lotnicze z Sudanem Południowym. Kiedy taka możliwość się pojawiła, zapytano nas, siedmiu obserwatorów ONZ, jaką decyzję podejmujemy. Wszyscy zdecydowali się pozostać - nasza ewakuacja oznaczałaby pewną śmierć ludności Dinka w obozie, czyli coś, co widzieliśmy już w Rwandzie i w Jugosławii.

- Jako przedstawiciele ONZ byliście uzbrojeni?
- Z zasady obserwatorzy ONZ nie mają broni. Mieliśmy jednak do dyspozycji wsparcie batalionu mongolskiego wyposażonego w transportery opancerzone. To jest absolutnie profesjonalne, świetnie wyszkolone wojsko. W sytuacji kryzysu było nam bardzo pomocne, bo każdy wyjazd poza obóz wiązał się z niebezpieczeństwem. Drogi wokół Bentiu były usiane zwłokami ludzi zamordowanych w ramach czystek etnicznych. Wówczas już nie rozstawaliśmy się z kamizelką kuloodporną i hełmem.

- Kto zastąpił pana w Bentiu?
- Gdy wyjeżdżałem, sytuacja trochę się już unormowała, armia rządowa przejęła miasto. Niestety, całe Bentiu, koło którego stacjonowaliśmy, jest praktycznie spalone i pewnie długo nie podniesie się z ruin. Na moje miejsce przyjechał żołnierz z Beninu. Polska ma w tej chwili już tylko jednego obserwatora w Sudanie Południowym. To Arkadiusz Kiedrzyński z Torunia.

- Uwolnił się pan od myśli o Afryce.
- Minęło potworne zmęczenie. Ale pozostało poczucie klęski. Jak dotąd nasza misja poniosła porażkę. Podejrzewam, że obecny spokój będzie tylko chwilowy. Prawdopodobnie Nu-erowie przejdą do wojny partyzanckiej, w której mają duże doświadczenie. Jeszcze długie lata nie będzie pokoju w Sudanie, jeśli będzie kiedykolwiek. Przyglądając się sytuacji w różnych miejscach w Afryce, dochodzę do wniosku, że mimo wszystko lepiej, jeśli jedna strona wygrywa wojnę i wprowadza swoją silną władzę. Wówczas, przy pomocy ONZ, można budować podstawowe instytucje państwowe.

- Ale to oznacza zwykle wsparcie dla dyktatora, który ma krew na rękach.
- W afrykańskiej polityce czasem trudno znaleźć kogoś, kto jej nie ma. Ale często tylko takie rozwiązanie pozwala wprowadzić minimalne standardy normalności: budować drogi, szkoły, handel. Afrykańczycy są bardzo pomysłowi, wystarczy tro-chę spokoju, aby wszędzie pojawiły się kramiki i sklepy, a te po-zwalają utrzymać rodzinę.

- Jak wygląda Europa widziana Sudanu?
- Jako odległa i egzotyczna kraina. Każdy kto przyjeżdża z tego kontynentu, utożsamiany jest z zamożnością. Większość chciałaby mieszkać w Europie. Wszyscy mamy trochę wyidealizowany obraz dalekich krajów. Zanim po raz pierwszy pojechałem do Afryki, nie mogłem uwolnić się od wyobrażeń, które ukształtowały lektury z młodości. Po Afryce z tamtych książek nie ma już prawie śladu.

- Wrócił pan do Europy, a tu rewolucja na Ukrainie.
- Zarówno na Ukrainie, jak i w Afrycę dostrzegam jak bardzo brakuje ludziom polityków z jasną wizją. Ludzie potrafią się poświęcić, o ile tylko ktoś zarysuje im klarowny obraz przyszłości. Tyle że wśród współczesnych polityków ze świecą można szukać mężów stanu o takiej charyzmie. Tego zabrakło w Sudanie Południowym i chyba na Ukrainie również.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska