MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Cały ten Noise. - Z Szubina w świat. A co? Miejsce dobre jak każde - mówią bracia Kapsa

Adam Willma [email protected] tel. 56 61 99 924
Bartek i Kuba Kapsa
Bartek i Kuba Kapsa fot. Adam Willma
Na początku pisali o nich "zespół z Szubina", że niby fajną muzykę chłopaki grały, no ale z Szubina. Kiedy przyszło zaproszenie od Fugazi i NoMeansNo, propozycje koncertów w Stanach - też piszą "grupa z Szubina", ale już w innym tonie - że proszę bardzo, z Szubina, a taki sukces.

- Często podczas koncertów mówię, że z Szubina przyjechaliśmy - uśmiecha się trochę z przekąsem Kuba Kapsa.

Muzyka z czarnego pudełka
Narobiły chłopaki szumu w biznesie.
Najpierw z zespołem Something Like Elvis, połomotali w ostrym punkowo-hardcorowym klimacie. A kiedy już również w Polsce płynęli na wznoszącej fali, niespodziewanie zrobili fanom kuku i odpłynęli w stronę jazzu.

W porcie jazzowym środowisko przyjęło ich z pewną konsternacją, bo się urwali ni z gruszki ni z pietruszki i od razu w dużym stylu. I znowu po swojemu - podziękowali za wsparcie wielkim wytwórniom, nie gwiazdorzyli, tylko zamknęli się w swoim szubińskim studiu, dołożyli do pieca (dosłownie, bo studio ma własne ogrzewanie) i machnęli trzy płyty. Takie, że tym razem odezwali się nie tylko Niemcy i Amerykanie, ale i Japończycy z prośbą o licencję na własne tłoczenie.
Kilka dni temu przyszedł kartonik z próbką ekskluzywnej edycji w Niemczech. Każda płyta w opakowaniu z czarnego drewna, komplet w osobnym drewnianym pudełku.
- To jest satysfakcja, bo kolekcjonerskie edycje wychodzą na zasadzie przedpłaty, tylko wtedy, kiedy zbierze się odpowiednia liczba klientów na świecie, którzy taką edycję sfinansują - mówi Bartek Kapsa parząc kawę mocną jak siekiera.

Muzyka z PDF
W kantorku przylegającym do studia, gdzie jest miejsce na kanapę i ekspres - był kiedyś warsztat ślusarski ich ojca:

- Trochę mi się serce krajało, jak wywieźli wszystkie graty, ale trudno, to jest ich czas - mówi Marek Kapsa, ojciec Bartka i Kuby.

Co jak co, ale muzyka była w domu zawsze na ważnym miejscu. Fonomaster z dawnych czasów odtwarzał winyle pierwszej klasy - Beatlesów, Pink Floydów, Ray Charlesa. Żadnej mielizny. Zresztą w dawnych czasach Marek Kapsa sam pogrywał na basie w big-bitowym zespole i później dorabiał na weselach (dziś jeszcze zamyka się w pokoju i brzdąka).
Nic dziwnego, że jeszcze w latach 80. zainwestował w pianino dla chłopaków. Żeby je wnieść, trzeba było wymontować okno. Kuba poplumkał trochę na klawiaturze i na tym zapał mu się skończył.

- Nie jestem dobrym materiałem na ucznia - przyznaje. Do muzyki wrócił dopiero, gdy pianino poszło do ludzi. Za własne kieszonkowe wykupił sobie kilka lekcji u pani profesor z Bydgoszczy. Ale najwięcej dał mu 300-stronicowy podręcznik, który ściągnął z internetu w plikach PDF. Jechał tak strona po stronie. Do dziś nie ma pewności, czy dłoń jest dobrze ustawiona nad klawiaturą, i jakoś z tym żyje.

Muzyka z domu kultury
Zanim dorobili się własnego sprzętu, korzystali z dobrodziejstwa domu kultury - gitary Defil, perkusji Amato i wzmacniaczy Regenta. Dom Kultury miał jedną ważną cnotę - nikt się nie wtrącał do ich gry. Raz tylko przyszedł pan z wąsami, żeby wyjaśnić, na czym polega dobre granie. Przyjęli do wiadomości.

Nie mogli wówczas nawet pomarzyć o studiu, które mają dziś do dyspozycji.
W kwestii studia potrzebne jest osobne wyjaśnienie, bo unosi się w nim duch dawnych czasów. Dziadek Kapsów otworzył w tym gospodarczym domku pierwszą polskojęzyczną drukarnię w okolicy. Później duch zamarł na dłuższy czas, aż odrodził się w postaci szwalni prowadzonej przez mamę Kapsów, Barbarę. Interes szedł całkiem dobrze, a w bluzkach z Szubina chodziły bardzo ważne panie, aż wszystko padło z dnia na dzień, kiedy któryś z rządów otworzył granice dla chińskich produktów. Ale nie ma tego złego - wreszcie młodzi Kapsowie znaleźli miejsce, w którym mogli hałasować bez moralnego uszczerbku dla sąsiadów.

Zaczął Bartek, który znalazł sobie miejsce przy perkusji, ale dopiero po roku zaprosił młodszego brata. Kubie przypadł w u-dziale bas i wokal. Grali po swojemu, tak że krytykom trudno było znaleźć odpowiednią szufladkę - może takie "polskie Fugazi".
Muzyka na garnuszku.

Pierwszy koncert zagrali na festiwalu w Oświęcimiu. Chwyciło, mimo że jak ognia wystrzegali się komercyjnego myślenia. Żadne tam stadiony. Ale kluby zawsze były pełne.

- Tak byliśmy pochłonięci tym graniem, że nie było czasu na myślenie o przyszłości i kalkulowanie, czy zrobimy karierę i z czego będziemy żyć - Bartek rozcieńcza kawę wrzątkiem, bo aż pali w gębie. - Jak człowiek jest na garnuszku u mamy i taty, może sobie na taki komfort pozwolić. Nie obchodzi cię, co zjesz i czy będziesz miał pieniądze na nowe spodnie. To był duży komfort.

Reszta przyszła sama.
Płyty rozesłał na Zachód właściciel wytwórni Antena Krzyku. Kapsowie, którzy grali dotąd w małych klubikach byli zaskoczeni, gdy przyszły zaproszenia z Kanady i Stanów. A później zaskoczyła ich jeszcze bardziej reakcja publiki. Na trasie Fugazi grali między innymi w Pradze. Publiczność pozwoliła im zejść ze sceny dopiero po trzecim bisie. Amerykanie zebrali się za sceną, żeby zobaczyć, o co chodzi.
Bartek: - Dużo się nauczyliśmy. Logistyki, pracy na scenie. I pokory - chłopaki z Fugazi czy NoMeansNo traktowały nas całkowicie po partnersku.
Ale do głowy im nie uderzyło. Bartek: - Wybraliśmy sobie taką muzykę, która przyciąga do klubów ze 300 osób i bynajmniej nam się do tego świata szołbiznesu nie spieszy.
Więc nie wysyłają zgłoszeń do Fryderyków, do krytyków się nie łaszą. Jedyną oficjalną nagrodę dostali przez przypadek, bo Witold Adamek wykupił muzykę Contemporary do swojego spektaklu "Gry operacyjne". Dostali nagrodę za najlepszą muzykę teatralną.
Muzyka bez ramek

Zdziwili muzyczny światek pożegnaniem z Something Like Elvis w chwili, gdy mądrzy ludzie zapowiadali im wielką karierę. Wybrali jazz.

Bartek: - Zmęczyła nas już konwencja rockowa: zwrotka, refren. Poczuliśmy, że to ogranicza, a ograniczeń nie lubimy.
Ludzie z branży straszyli, że teraz dopiero zobaczą, co znaczy grać muzykę bez zwrotek i wokalu, która nie ma wstępu do radia. Że głód im zajrzy do garnka.
- I nic się nie sprawdziło! - śmieje się Bartek. - W sumie od kiedy zaczęliśmy pod nowym szyldem grać jazz, poszło lepiej niż kiedyś.

Właściwie nie bardzo mam pojęcie czy Contemporary Noise Sextet [noise - ang. hałas] pozostał głównie w nazwie. Ale jazz?
- Nie wiem, czy to jazz, bo muzyczne ramki mnie, jako samouka, trochę bawią - Kuba sięga po kolejnego papierosa (obok wielu spraw, w których Kapsowie są do siebie podobni jest i dziki pociąg do nikotyny). - Zaprzyjaźniony muzyk powiedział kiedyś, że jazz skończył się w latach 60. i 70. Teraz to co, się nazywa jazzem jest po prostu muzyką improwizowaną. W improwizacji brak szkoły bardzo mi pomógł. Kolega grający na saksofonie musiał długo odreagowywać, zanim uwolnił się od muzycznych schematów, które w nim siedziały. A kiedy tę wolność odzyskał, zaczęło być pięknie.

Zupełnie inaczej Kamil Pater, gitarzysta, którego znaleźli w Sadkach, wiosce przy drodze na Wyrzysk: - On miał w sobie ten naturalny dar jeszcze nietknięty schematami.

Bartek polską szkołę muzyczną przeciwstawia norweskiej, z której wyszli znajomi Kapsów: - U nas wrzuca się w człowieka mnóstwo nakazów wypuszczając ze szkoły skołowanego muzyka, który nie jest w stanie poradzić sobie z życiem, jeśli nie dostanie nie do orkiestry. A tam się z człowieka wyciąga jego własną muzykę. W szkole, oprócz nauki gry, kładzie się do głowy wiedzę, jak założyć zespół, jak żyć z muzyki. Dyplomem jest własna płyta - klasyczna, folkowa, jakakolwiek.

Muzyka ze świnią

Więcej informacji o kulturze na stronie www.pomorska.pl/kultura

Płytki Contemporary rozpłynęły się po świecie. Przedstawiciel z Niemiec wysłał je do sieci w Japonii. Tam wygrzebała je znana i wpływowa pianistka. Z początku rzuciły jej się w oczy okładki. Gdyby nie one pewnie nie sięgnęłaby po polski jazz.

Okładki to specjalność Bartka. Człowieka ze świnią na rękach (płyta "Pig Inside Gentelman") sfotografowali u znajomego na wsi. Człowiekiem na zdjęciu jest Bartek: - To był drugi prosiak z kolei. Pierwszy wierzgał i uświnił mi marynarkę, drugi za to był całkowicie spokojny.
Drugie okładkowe zdjęcie - człowiek z płonącą gazetą (wybrane ze 150 klatek) powstało w opuszczonych budynkach szubińskiej cegielni. W obu przypadkach fotografem była żona Bartka (na co dzień urzędniczka bydgoskiego sądu).

Bartek jak ognia strzeże tajemnicy, która gazeta poszła z dymem. - Nie powiem ci, co to za tytuł, bo babcia, od której ją wzięliśmy, miałaby do nas pretensje - uśmiecha się szalbierczo. - Pasowała nam, bo mało w niej było reklam.

Japończycy zaprosili Contem-porary na trasę koncertową, kupili licencję na edycję płyt. Kapsowie za zarobione pieniądze wyposażyli studio. Kupili studyjny magnetofon wielki jak szafa, z czasów kiedy ich ojciec grywał w big-bandzie. Bo analog ma brzmienie zupełnie inne niż cyfra. Bartek upolował w Szubinie świetną akrylową perkusję, którą w najlepszych czasach "Romet"(była kiedyś taka wielka fabryka rowerów - przyp. aut.) zafundował zakładowemu zespołowi (- Wiedziałem, że jest gdzieś w Szubinie, ale przez lata nie mogłem jej namierzyć).

Muzyka z pustyni
Do Szubina ściągają dziś młode grupy szukające szczęścia w branży, zapatrzone w sukces Kapsów. W świetnie wyposażonym studiu nagrywają materiał na płyty. Szubin - nie - Szubin, nie ma dziś znaczenia.

- A dlaczego nie Szubin? Piszę dziś sporo muzyki dla teatru i filmu - jakie to ma znaczenie gdzie ją piszę? - zżyma się Kuba. - W dzisiejszych czasach można pracować w domu na australijskiej pustyni, pod warunkiem, że dochodzi do niego sieć.
W Szubinie Kapsowie nie grali od czasów domu kultury. W domu kultury zresztą nie bardzo się orientują: - Contemporary mówi pan... Nie kojarzę. Może koleżanka by coś wiedziała, ale akurat jest na urlopie - zbywa mnie uprzejmie pani od zajęć artystycznych.
Burmistrz Ignacy Pogodziński: - Contemporary? Aaa... pewnie myśli pan o Kapsach! Trzeba przyznać, że splendor spłynął na Szubin przez ten zespół. Kojarzę oczywiście, chociaż bardziej pod starą nazwą, Levis czy jakoś tak. Nawet płyty od nich dostałem, ale dałem córce, bo ja mam 63 lata, a w tym wieku słucha się spokojniejszej muzyki. Znam ich bardziej z widzenia niż ze słyszenia.
Bartek nie ma pretensji: - Gramy niszową muzykę, nie jesteśmy sesyjnymi muzykami Dody. I niech tak zostanie. Żałuję tylko, że ci szubiniacy, którzy nas słuchają, nie mieszkają już w mieście, rozjechali się po świecie.

Muzyka Magdy
Nie przepadają za rozdawaniem autografów po koncertach, bo to sznyt gwiazdorski, bajka w której źle się czują. No może z wyjątkami: przed wyjazdem do Stanów musieli pojechać po wizy do amerykańskiej ambasady. Pani w okienku podała im kartkę: - Proszę o podpisy. Gdy złożyli wzory podpisów, pani wychyliła się z okienka: - I jeszcze proszę dopisać "Dla Magdy".
Udostępnij

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska