Jezus bowiem - tak chce autor - nie ma pieniędzy na kampanię wyborczą i nie planuje wielkiej akcji propogandowej. Wychodzi z założenia, iż wystarczą tylko słowa. Te same, które dwa tysiące lat temu dały początek chrześcijaństwu. Niestety, na tym pomysł Masternaka się urywa. Nie jestem co prawda pisarzem, tylko prostym dziennikarzyną, ale "projekt" młodego twórcy szalenie mi się spodobał. Twierdzę bowiem (wbrew wszystkim, którzy żądają koronacji Chrystusa na króla Polski), że Jezus nie miałby żadnych szans w naszych wyborach prezydenckich. Dlaczego?
To bardzo proste. Po pierwsze: Instytut Pamięci Narodowej wyszperałby szybko jego teczkę, z której wynikałoby niezbicie, iż Chrystus kolaborował z egipskim faraonem i nawet cesarzem Rzymu. Może nawet był Tajnym Współpracownikiem samego Piłata. Po drugie: nie ulega wątpliwości, iż Syn Boży był Żydem, co w zasadzie przesądzałoby już na starcie o przegranej. Prócz tego wyjątkowo niejasny i zagmatwany jest wątek domniemanej żony Jezusa - Marii Magdaleny. Jakkolwiek było - nieuregulowane życie prywatne wyeliminowałoby zapewne Chrystusa z walki o polską prezydenturę. Dalej - niebywała umiejętność zamiany wody w wino rodziłaby wiele trudnych pytań o legalność tego procederu. Faktów eliminujących takiego kandydata jest znacznie więcej. A jeden z nich jest zasadniczy!
Oto w Opolu żyje już człowiek twierdzący, iż jest wcieleniem Jezusa, który zginął na krzyżu przed 2 tysiącami lat. Ojciec przysłał go znów - i to do Polski - w cielesnej powłoce Romualda Statkiewicza. Człowieka, (?) o którym nad Wisłą robi się coraz głośniej. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Statkiewicz był w PRL oficerem kontrwywiadu...