Są kopane i bite, na dodatek nikt nie panuje nad ich rozrodem - tak wygląda sytuacja czworonogów, które żyją wraz z Romami na opuszczonych ogródkach działkowych przy skrzyżowaniu ulic Umultowskiej i Lechickiej. W tej chwili żyje tam ok. 50 osób, wraz z nimi kilkanaście przygarniętych psów, w tym kilka szczeniaków. Jak relacjonują mieszkańcy Winograd część społeczności romskiej maltretuje zwierzęta. Do ostatniej takiej sytuacji doszło w piątkowe popołudnie, kiedy jeden z nich udał się na koczowisku oferując darmowe drewno na opał.
- Nigdy Romowie mi nie przeszkadzali, co więcej, starałem się im pomóc. To co jednak zobaczyłem po prostu mnie przeraziło - tłumaczy Adam, mieszkaniec jednego z bloków znajdującego się w pobliżu koczowiska. - Zauważyłem kilka szczeniaków. Jeden z nich podbiegł machając ogonkiem do stojącego mężczyzny. Ten chwycił go za łapkę, po czym ze złością rzucił o ziemię. Pies miał na oko zaledwie dwa, trzy miesiące - relacjonuje świadek zdarzenia.
Adam próbował o incydencie poinformować straż miejską oraz policję. - Niestety straż odsyłała mnie na policję, a policja na straż, w końcu zadzwoniłem pod numer alarmowy 112. Nikt się jednak nie pojawił - przyznaje. Rzecznik straży miejskiej Przemysław Piwecki zaznacza, że rzeczywiście taki sygnał dotarł do służby dyżurnej. - Otrzymaliśmy dwa telefony w tej sprawie. Dyżurny przekazał zawiadomienie policji, nic więcej w tej sprawie nie mogliśmy zrobić - tłumaczy.
- Nasi policjanci nie mogli interweniować ze względu na ilość obsługiwanych i oczekujących interwencji w tym samym czasie - odpowiada Maciej Święcichowski z zespołu prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. -Dla nas sytuacja jest niezrozumiała, że straż miejska odesłała ponownie tego pana do nas - dodaje. Policja uważa, że sprawa jest powodem do przeprowadzenia rozmów instruktażowych z dyżurnymi obu formacji.
Jak przekonują mieszkańcy Winograd piątkowy incydent nie jest jednak odosobniony. Pani Violetta, znajoma Adama, widziała sytuację, kiedy grupka Romów pod sklepem "Biedronka" kopała innego czworonoga. - Zwróciłam im uwagę, ale nic sobie z tego nie robili - wyjaśnia. O tym co zdarzyło się na koczowisku dowiedziała się zaraz po zdarzeniu, od razu postanowiła o wszystkim poinformować Fundację Głosem Zwierząt.
- Również my poinformowaliśmy policję o tym, co wydarzyło się na terenie koczowiska. Psy powinny naszym zdaniem jak najszybciej zostać odebrane i trafić do schroniska lub fundacji. Nie wiadomo czy są leczone, czy zostały zaszczepione, tu nie można udawać, że problemu nie ma - mówi Katarzyna Szmajter z fundacji.
Zobacz komentarz: Miasto musi zabrać psy z koczowiska
Zaniepokojony działaniem służb jest mecenas Mateusz Łątkowski, który sprawami z zakresu ochrony zwierząt zajmuje się na zasadach pro publico bono. - Spotykam zaangażowanych funkcjonariuszy, ale generalnie u wielu z nich nie widać chęci do podejmowania interwencji . Jeśli przyjmą oni formalne zawiadomienie, muszą zareagować, jeśli tego nie robią, grozi im odpowiedzialność dyscyplinarna - tłumaczy.