To trudne słowa, bo świadczą, że żużlowiec jest już pogodzony z losem. Zdaje sobie sprawę, że zapewne już nigdy nie odzyska sprawności po wypadku w Zielonej Górze.
Ward sporo opowiadał o samej tragedii i pierwszych dniach po wypadku. - Sam upadek pamiętam bardzo dobrze, ale nie pamiętam nocy po nim. Próbowałem w czasie jazdy wynieść się szerzej, ale jechał tam Patryk Dudek. Nie wpadłem w dziurę, nie popełniłem większego błędu. Mam przed oczami chwilę jak uderzam w koło Artioma Łaguty i dochodzi do wypadku. Ludzie podbiegli do mnie i pytali czy wszystko w porządku. Nic nie czułem, ale wiedziałem, że złamałem ramię, bo mnie bardzo bolało - wspomina Ward.
Żużlowiec podkreśla ogromne wsparcie, jakie otrzymał od swojej dziewczyny Lizzie. - Pierwsze 1,5 miesiąca szybko minęło. Trwał sezon żużlowy, oglądałem meczem play off, Grand Prix, zawsze było coś o mnie, to mnie podtrzymywało na duchu. Gdy sezon się skończył Lizzie jest ze mną każdego dnia, każdej nocy. Ona jest głównym powodem, że jestem w stanie zaakceptować pewne rzeczy i zachowuję pogodę ducha
Prawdopodobnie do tragedii by nie doszło, gdyby w lipcu Ward został jednak w Toruniu, jak to wcześniej planował. - Miałem wiele innych opcji, ale ta wydawała się najlepsza w tym czasie. Myślałem o tym długo. Pewnie nie powinienem podpisywać kontraktu w Zielonej Górze, narobiłem obie wielu wrogów wśród moich fanów w Toruniu, ale chciał być ważnym zawodnikiem w wielkim klubie i awansować do play-off - tłumaczy żużlowiec.