Aleksandr Łoktajew został przyłapany na dopingu po meczu KS Toruń - Falubaz Zielona Góra na Motoarenie. A dokładnie, nie tyle na nielegalnym wspomaganiu organizmu, co na raczeniu się marihuaną. Wielkiej przewagi mu to zapewne na torze nie zapewniło, za to na pewno mogło stworzyć poważne zagrożenie.
Rosjanin z ukraińskim paszportem przyznał, że wypalił jointa dwa tygodnie przed meczem, co jednak wydaje się mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę stężenie tego środka w organizmie (szef Komisji ds Zwalczania Dopingu w Sporcie sugerował nawet, że żużlowiec popalał sobie... w czasie meczu).
Jak to zwykle z dopingowymi wpadkami sportowców bywa, tłumaczenie Rosjanina nie ma większego sensu, a wina wydaje się bezsporna. Zresztą sam żużlowiec się do niej przyznał. Mnie zastanowiła jednak reakcja klubu, jakże inna od tej w przypadku Patryka Dudka i Darcy'ego Warda.
Polski żużlowiec był wybielany na wszelkie możliwe sposoby, bo " młody, utalentowany i to nie jego wina, że nie doczytał etykietki na opakowaniu". Falubaz na głowie stanął, aby Dudek w sierpniu mógł wrócić na tor.
W przypadku Łoktajewa klub sam ujawnił sprawę i zdecydowanie potępił swojego zawodnika. Robert Dowhan, szara eminencja zielonogórskiego żużla, sprawia wrażenie, że Rosjanina gotów jest niemal ukrzyżować i już oznajmił, że dla niego miejsca w Falubazie już nie ma.
Dla niego nie ma, a dla Warda - skazanego za bardzo podobne wykroczenie - już jest. Czy tylko dlatego, że Australijczyk miał zbawić Falubaz i doprowadzić go do play off, a Rosjanin już nie był potrzebny?
Ot, taki kolejny drobny przykład podwójnej żużlowej moralności.
Skrót meczu Skrót meczu PGE Stal Rzeszów - KS Toruń /PGE Ekstraliga/x-news
Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje