21 września ub.r., w swoje imieniny, Mateusz Kołatka ze Śliwiczek spod Tucholi pracował w polu, zwijał baloty ze słomy. Ręce wkręciły mu się w maszynę. Pasy transmisyjne zaczęły się palić. I to właśnie ogień uratował Mateuszowi życie.
Płomienie przypaliły mu żyły dzięki czemu nie doszło do krwotoku. Przez cztery godziny walczył, żeby się uwolnić. Dzięki naszym Czytelnikom, którzy wzięli udział w zbiórce, Mateusz Kołatka ma dwie protezy.
Prawą za 200 tys. zł i lewą za 80 tys. Nowe ręce się ruszają. Do ramion pan Mateusz ma podłączone diody, które reagują na jego ruch i przekazują to komputerowym czujnikom. Na noc prawa ręka "siedzi" w ładowarce, lewa działa na baterie.
Życie wraca do normy
Żona Ewa przyznaje jednak, że mąż nie zawsze pokazuje pogodną twarz.
- Nie jest on wciąż taki wesoły - mówi. - Ale co tam, trzeba sobie radzić i przyjmować wszystko, co jest. Najważniejsze przecież, że żyje i że się uratował. Tylko taki smutny czasami chodzi.
- Bo słońce nie zawsze może świecić, czasami są przecież chmury - tłumaczy pan Mateusz.
Bo niestety - Kołatków nieszczęście jednak opuścić nie chce - ojciec pana Mateusza choruje na raka. - Oj, za duża ta nasza pokuta - mówi pan Stefan. - Powiem szczerze - synowej mi żal.
Pani Ewa jest jednak nie tylko osobą praktyczną i doskonale zorganizowaną, ale i bardzo pogodną.
- Byliśmy dobrym małżeństwem, jak mąż miał ręce, jesteśmy dobrym małżeństwem, jak ma protezy, bo tu się nic nie zmienia. Mąż zawsze był pracowity i dobry - mówi.
Krowy chcą jeść
W gospodarstwie Kołatków jest 20 krów i dlatego tak ważne są dla nich łąki.
- Zboże kombajn skosi i nie ma problemu, ale łąki mamy daleko - przyznaje Kołatka. - Najbardziej dobija mnie cena mleka - mamy 70-80 groszy za litr. Niejedna woda w sklepie jest droższa. I jak tu gospodarzyć?
Ale Kołatkowie nie mają takiego charakteru, żeby narzekać - poradzili sobie ze żniwami, a w zimie pracy w polu mniej.
- Na razie wszystko idzie do przodu - cieszy się pan Mateusz. - Martwię się tylko, że moja żona ma tyle na głowie.
Pani Ewa naprawdę ma co robić.
Na szczęście w Śliwiczkach nie było jeszcze awarii prądu, bo wydoić ręcznie 20 krów to byłaby mordęga.
- Jak kiedyś nie było prądu i dojarki zastrajkowały, to mąż doił - mówi pani Ewa. - Ale on ma siłę, mnie byłoby gorzej.
- Dla mnie wydoić 20 krów to nie był kiedyś problem - dodaje pan Mateusz. - Ja tam każdą pracę lubię. Nie mogę nic nie robić, bo jak człowiek od małego był przyzwyczajony, że od rana do gospodarki idzie, to jak żyć inaczej?
Sen z powiek spędzają im tylko ceny żywności, która w sklepie drożeje, a w skupie ani drgnie.
- A do tego ceny leków idą tak w górę, że człowiek jak idzie do apteki, to się boi - mówi pan Stefan, ojciec Mateusza Kołatki.