O sprawie 37-letniego Romana Grzelarczyka z Bydgoszczy pisaliśmy przed Bożym Narodzeniem. Mężczyzna cierpi na chorobę Huntingtona - od pięciu lat jego ciało drży, ma też ataki na tle nerwowym.
Jeden z nich (w październiku) sprawił, że chory trafił do Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu. Został z niego wypisany po trzech tygodniach, na żądanie Elżbiety Zalewskiej, matki pana Romana. Oburzyła ją opieka w tej lecznicy.
Przeczytaj także:Po leczeniu w szpitalu psychiatrycznym w Świeciu stał się wrakiem człowieka
Przerażona stanem syna podczas hospitalizacji
Według niej stan pana Romana załamał się przez obojętność personelu świeckiego szpitala. Przeraził ją wygląd syna, gdy stawiła się w szpitalu po przyjeździe z Niemiec, gdzie mieszka na co dzień: - Roman był wychudzony, blady, nogi miał podkurczone, palce pościerane, zakrwawione prześcieradło, ręce sine, a w zapadniętych oczach cierpienie i błaganie o ratunek - relacjonuje Elżbieta Zalewska.
Leczyliśmy prawidłowo
Twierdzi ona, że personel nie reagował na wezwanie o pomoc, o którą pan Roman błagał przez pół nocy. - Na dodatek leżał w pampersie pełnym kału i nikogo to nie obchodziło, mimo moich upomnień, że trzeba przebrać syna - dodaje kobieta.
Dyrekcja Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu sprawdziła, jak przebiegało leczenie pana Romana w ich szpitalu. - Dokładnie przeanalizowaliśmy wszelkie informacje - zapewnia Sławomir Biedrzycki, dyrektor do spraw leczniczych. - Wynika z nich, że proces opiekuńczo-leczniczy był prowadzony prawidłowo.
Biedrzycki podkreśla, że choroba Huntingtona jest przewlekła i postępująca. - Czyni znaczne straty w organizmie. Pacjenci z zaawansowaną chorobą wymagają wszechstronnej pomocy opiekuńczo-leczniczej, bo nie kontrolują potrzeb fizjologicznych i muszą być karmieni - tłumaczy psychiatra.
Nikt go nie odwiedzał
Tak też było w wypadku pana Romana. Pielęgniarki napisały do dyrekcji pismo, w którym zaręczają, że zajmowały się nim z wyjątkowym zaangażowaniem. Także dlatego, że nikt go nie odwiedzał. - Karmiły go swoimi jogurtami i serkami homogenizowanymi - zaznacza Biedrzycki.
Elżbieta Zalewska w to nie wierzy. - Tylko jeden mężczyzna: pan Przemek, chyba terapeuta na tym oddziale, okazał Romanowi trochę serca. Pozostali tak się nim opiekowali, że syn stracił wolę życia! - denerwuje się matka.
W Piotrkowie jest lepiej
Na dowód podaje przykład Domu Pomocy Społecznej w Piotrkowie Kujawskim, gdzie teraz przebywa pan Roman. - Tam jego stan się poprawił. Już nie jest brudny, skulony, je z apetytem - wylicza kobieta. - Chwalę też sobie kontakt z dyrektorką tego ośrodka, która chętnie udziela mi informacji o stanie syna. Personel dogląda go troskliwie, co dwie godziny podają mu posiłek. Od razu dało się wyczuć, że synowi jest tam lepiej. Nie dziwię się, bo traktują go z szacunkiem.