Na początku była główna baza w Kolonii. Tutaj pobrałem oficjalną akredytację i stałem się pełnoprawnym uczestnikiem największej, poza letnimi igrzyskami olimpijskimi, sportowej imprezy na świecie.
Co działo się później? Śledziliście pewnie na łamach "Pomorskiej". Przeniosłem się do Hannoveru, a stamtąd do Wolfsburga; codziennie wyprawiałem się także do Barsinghausen. Czy były to wizyty owocne? Dla mnie przynajmniej - średnio inspirujące, lecz "zasługa" w tym głównie Pawła Janasa, którego pomysł z odizolowaniem się od kibiców i dziennikarzy wzburzył naszą całą kompanię. Kiedy mundialowa karuzela zaczęła się kręcić na dobre, wędrowałem z miasta do miasta. Dortmund, Gelsenkirchen, Kolonia, Hannover. Tak na okrągło i ciągle w drodze. Setki, jeżeli nie tysiące przejechanych kilometrów, dworce kolejowe do złudzenia do siebie podobne, dojazdy do stadionów... Hotele, hostele. Całe szczęście, że DB (niemiecka kolej) to solidny partner mundialowej rodziny. Zawsze czysto, punktualnie, wygodnie. Ale drogo(!) W pociągach mknących ponad 200 km/h można odespać zarwaną pracą noc, przewertować gazety, napisać, bądź dokończyć kolejną korespondencję. Właśnie tych kilkanaście, może nazbyt osobistych, zdań kreślę w przedziale pociągu Inter City, podróżując do Gelsenkirchen na szalenie atrakcyjne spotkanie Meksyku z Portugalią.
Piłkarze reprezentacji Polski już są w kraju, a Wasz wysłannik rozpoczyna trzeci tydzień pracy przy mundialu. Trema już minęła, entuzjazm tłumi teraz stres i odpycha zmęczenie. Od wspaniałomyślności FIFA - bo ona obdziela armię dziennikarzy biletami na poszczególne mecze - zależy teraz, kiedy ta niepowtarzalna przygoda znajdzie swój kres. Może dopiero w Berlinie!