
Zdarzył się cud!
Był 28 stycznia 1979 roku. Do Częstochowy pojechały pociągiem. Potem taksówkarz zawiózł je pod sam klasztor. Gdy weszła z córką do kaplicy w której znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej była odprawiana msza święta. Głównym celebransem był ojciec Jerzy Tomziński.
O tych swych kulach zaczęłam iść w kierunku krat oddzielających cudowny obraz od wiernych – wspomina. - W pewnym momencie zaczęła bić stamtąd w moi kierunku jasność, poczułam że ogarnia mnie wielkie ciepło. Zobaczyłam twarz Matki Boskiej, miałam wrażenie, że coś mówi do mnie. Więcej nie pamiętam. Czułam, że jestem w jakiejś ekstazie. Po chwili zobaczyłam, że stoję bez kul. Mała Ewa krzyczała: Oddajcie mamie kule! A kulę trzymały w rękach dwie kobiety – Wanda Kilnar z Głuchołaz i siostra zakonna Rafaela Marek, z Częstochowy. Potem Wanda Kilnar opowiadała mi o tym co się wtedy wydarzyło. Miała wrażenie, że kule same odchodzą od moich rąk! Pani Wanda i siostra Rafaela zaprowadziły mnie do zakrystii i powiedziały ojcom paulinom co się stało. Gdyby nie one, to pewno nikt nie dowiedział się o tym cudzie.
Potem okazało się, że podobny przypadek cudownego uzdrowienia jasnogórskie kroniki zanotowały 50 lat wcześniej, 14 września 1929 roku. Cudu doświadczył wtedy 52 letni Michał Bartosiak. Od 9 lat był sparaliżowany, nie mógł chodzić. Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej wstał i poszedł o własnych siłach...
CZYTAJ DALEJ >>>
.

Sama chodziła
Janina Lach nie mogła uwierzyć, że wyszła z kaplicy na swoich nogach, bez pomocy kul! Czuła się tak szczęśliwa, że nie była tego w stanie wypowiedzieć słowami! Chciała wziąć Ewę za rączkę, ale nie pozwoliła. Córeczka też nie wierzyła w to co się stało. Mówiła: Mamo przewrócisz mnie, to ja muszę ciebie prowadzić!Jednak po kilkunastu minutach zaczęła oswajać się z myślą, że jej mama normalnie chodzi. Zaprowadziła ją na małą ślizgawkę, która był na dziedzińcu jasnogórskiego klasztoru. Zaczęły się razem ślizgać. Pierwszy raz w życiu!
Gdy wróciła do Łodzi babcia, która wychowywała Janinę Lach, dotykała wnuczkę, płakała, nie mogła uwierzyć w to co się stało. Mały Adaś nie odstępował mamy na krok.
Gdy byłam chora narzekał, że nigdy nie mogę wziąć go za rękę i pójść na spacer – opowiada pani Janina. - Tak jak inne mamy chodzą ze swoimi dziećmi. Teraz mogłam nie tylko z nim spacerować, ale nosić go, przytulać. Po kilku dniach odwiedził mnie sąsiad, zapytał zdziwiony: Pani bez kul? Po cudownym uzdrowieniu poszłam pieszo na Jasną Górę, z Warszawy, żeby było dalej. W sumie byłam sześć razy. Brałam ze sobą też dzieci.
CZYTAJ DALEJ >>>
.

Odezwała się Służba Bezpieczeństwa
By uzdrowienie zostało uznane za jasnogórski cud, musiała przedstawić dokumenty medyczne, na przykład kartę informacyjną ze szpitala i złożyć zeznanie pod przysięgą. Dokumentacja potwierdzająca jej uzdrowienie liczy 69 stron maszynopisu.
Ja i moi świadkowie składaliśmy zeznania pod przysięgą – mówi Janina Lach. - Gdy po wyzdrowieniu poszłam do neurologa, który od lat co miesiąc składał mi wizyty domowe, to poprosił mnie o dowód osobisty. Potem zapytał czy mam siostrę bliźniaczkę. Nie chciał wierzyć, że to ja...Gdy mu o wszystkim opowiedziałam, to stwierdził że w cuda może wierzyć, ale cudami nikogo leczyć nie może...
Nie obyło się bez kłopotów. Był to przecież koniec lat siedemdziesiątych. Na drugi dzień po wizycie u lekarza, w domu pani Janiny pojawiła się Służba Bezpieczeństwa. Proponowali jej miejsce w renomowanym sanatorium milicyjnym w zamian za to, że nie będzie nikomu opowiadać o tym co ją spotkało. Potem jeszcze kilka razy zabierali ją na kilka godzin do komendy przy ul. Lutomierskiej w Łodzi. Znowu namawiali by milczała.
A ja nie mogłam milczeć, musiałam dzielić się swoim szczęściem, dawać świadectwo! - zapewnia pani Janina.- W końcu dali mi spokój, ale pojawiły się problemy z rentą. Mimo, że miałam pierwszą grupę nagle zaginęły moje dokumenty. Zamieszanie trwało do listopada 1980 roku. W końcu ustąpili i dostałam na stałe drugą grupę inwalidzką.
CZYTAJ DALEJ >>>
.

Sama wyremontowała dom
Od cudownego uzdrowienia Janiny Lach minęły czterdzieści dwa lata. Zapewnia, że jest zdrowa. Czasem boli ją kręgosłup, gdy się przepracuje. Ale tak każdy ma w pewnym wieku. Blisko 30 lat mieszka w Białej. Sama wyremontowałam swój maleńki domek. Pomalowała ściany, zrobiła meble. Ale kiedyś, w Wielki Czwartek szykowała się do kościoła, gdy pod domem stanęła taksówka. Wysiadł z niej mąż, który zostawił ją kiedyś z dziećmi. Powiedział: wróciłem!
Waldek był chory, po dwóch zawałach – wyjaśnia.- Nie mogłam go odtrącić. Został. Żyjemy teraz razem. Jest z nami Adam. Ewa została w Łodzi, ma troje dzieci.
CZYTAJ DALEJ >>>
.