MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jarosław Pabijan fotografował zawodników na 153 turniejach Grand Prix!

Rozmawiała Magdalena Zimna
Jarosław Pabijan
Jarosław Pabijan Andrzej Muszyński
Przed sobotnim turniejem w Toruniu o kulisach żużlowego świata rozmawiamy z fotoreporterem Jarosławem Pabijanem.

- Liczyłeś, ile kilometrów przejechałeś na turnieje Grand Prix?
- Nie ma szans. W całej historii ominąłem tylko dwa turnieje. W Abensbergu nie byłem, bo się rozchorowałem i nie dałem rady. Do Sydney nie pojechałem, bo to była za droga wyprawa. Lepiej policzyć, ile czasu byłem poza domem. Na każdy turniej trzeba poświęcić trzy - cztery dni, więc rachunek jest prosty.

- Chcesz przetrzymać Hancocka? On na razie był na wszystkich turniejach.
- Nie zależy mi na rekordzie. Poza tym Greg jest ode mnie o rok młodszy i... chyba prowadzi bardziej higieniczny tryb życia.

- Gdzie zrobiłeś najlepsze zdjęcie?
- Cały czas na nie czekam.

- Myślałam, że wspomnisz o Tomaszu Gollobie i jego mistrzostwie świata.
- To był dla mnie ważny moment. Nie jestem przecież zupełnie oderwany od emocji. W żużlu zaczynałem mniej więcej w tym samym czasie co Gollob - bydgoszczanin i z bliska obserwowałem jego karierę. Jego złoty medal był długo wyczekiwany. Miałem poczucie uczestniczenia w historycznej chwili. A że razem ze mną obserwowało ją 20 tysięcy ludzi na trybunach...

- Zdjęcie "życia" nie będzie więc dotyczyło konkretnego wydarzenia?
- To musi być po prostu "to", ujęcie. Nie wiem, czy będzie to walka na torze, upadek czy coś zza kulis.

- Za kulisami fotografujesz wszystko?
- Staram się o nietypowe ujęcia, ale nie naruszam prywatności. Nie robię też zbliżeń po wypadku, nie fotografuję zawodników na noszach. Z zasady. Mimo że część mediów na takie zdjęcia czeka.

- Czym się różni fotografowanie turniejów Grand Prix od ligowych zawodów?
- Teoretycznie robota jest taka sama. Zwykle najważniejsze momenty rozgrywają się na ostatnim łuku i tam staram się ustawiać pod koniec wyścigu. A Grand Prix to po prostu większe przedsięwzięcie. Często wiąże się z podróżą samolotem, a to z ograniczeniami choćby w wadze bagażu. Reszta to już "tylko" praca. Dawniej było więcej komplikacji, bo nie było cyfrowych zdjęć, które zaraz po turnieju można rozesłać. W początkowych latach cyklu, po powrocie z zawodów, najczęściej w niedzielę, nie było już gdzie wywołać zdjęć. Fotografie ukazywały się w prasie dopiero we wtorek. Relacje z zawodów pisało się ręcznie i przesyłało faksem. W redakcji ktoś je przepisywał. Teraz to wydaje się niewiarygodne.

- Tegoroczny wjazd na zawody do Nowej Zelandii był najbardziej atrakcyjny?
- Nie, wbrew pozorom. Byłem tam pięć dni, z czego dla siebie miałem może dwie, dwie i pół godziny. To był pierwszy turniej w tym sezonie i miałem ogrom pracy zleconej przez organizatorów. Potrzebowali dużo materiałów i to w szybkim tempie. Niewiele zobaczyłem na miejscu. W tym roku świetnie było na drużynowym pucharze świata. W szwedzkiej Malilli miałem nawet czas by pościgać się z Hancockiem na quadach. Przegrałem.

- Co najbardziej wspominasz z tych wszystkich wyjazdów?
- Choćby turniej w Landshut w 1997 roku. Turniej przełożono o jeden dzień, a w okolicy nie było żadnych miejsc noclegowych. Szukaliśmy na ślepo. W końcu pora zrobiła się zupełnie abstrakcyjna. Zjechaliśmy więc samochodem w jakieś pole kukurydzy i we czwórkę, bo tylu nas podróżowało, przenocowaliśmy w aucie. Rano obudził nas rolnik jadący traktorem. Był mocno zdziwiony. Zdecydowanie gorszym wspomnieniem był powrót z Malilli. Wracałem busem z teamem Golloba. On z mechanikiem został w Kopenhadze, ja pojechałem z resztą ekipy do Bydgoszczy. Pod Wyrzyskiem wylądowaliśmy w rowie. Było trochę strachu, ale na szczęście skończyło się w miarę dobrze.

- Przyjaźnisz się z zawodnikami?
- To duże słowo, ale lubimy się z Hancockiem, Gollobem, Crumpem czy Sajfutdinowem.

- Prywatnie są tacy, jak pokazuje ich telewizja?
- Często zupełnie inni. O Pedersenie mówi się głównie źle, a to normalny, sympatyczny facet. Jak już opadnie adrenalina startowa, można z nim fajnie pogadać. Kiedyś miałem spory dystans do Crumpa, ale też dość szybko zmieniłem o nim zdanie. Gollob wcale nie jest zdystansowany. Może nie otwiera się od razu przed każdym, ale przez te lata miał okazję mnie poznać i chyba nabrać zaufania. Ostatnio w Togliatti, podczas wyjazdu na mecz Polska - Rosja, mieszkaliśmy w jednym pokoju.

Czytaj też: Przed Grand Prix w Toruniu. Motoarena sprzyja Polakom

- Australijczycy są najbardziej wyluzowani?
- O ich wybrykach i swobodnym zachowaniu często się mówi, ale nie są pod tym względem wyjątkowi. Holder czy Ward nie są bardziej wyluzowani niż choćby Emil Sajfutdinow. Każdy inaczej zachowuje się tuż przed turniejem. Niektórzy zakładają słuchawki na uszy i izolują się od całego świata, inni chodzą i rozmawiają.

- Gdzie najlepiej ogląda się turnieje Grand Prix?
- W Toruniu i w Cardiff. Motoarena jest zbudowana tak, że z każdego miejsca na trybunach dobrze widać akcję. Stadion w Cardiff jest piękny, usytuowany w centrum miasta. Na trybunach dopinguje czterdzieści tysięcy widzów i ma się wrażenie uczestnictwa w niezwykłym widowisku.

- Kto w Toruniu zdobędzie złoty medal?
- Nicki Pedersen. Mówi się, że jak poczuje krew, to już nie zgubi tropu. Już prawie dopadł Holdera w Vojens. Traci tylko dwa punkty i na pewno nie odpuści. Determinacji nie zabraknie obu, ale Pedersen potrafi się maksymalnie skupić na celu. Holdera mogą zgubić stres i presja. Losy mistrzowskiego tytułu mogą rozstrzygnąć się już w półfinałach.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska