https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Radziwiłowicz o dzisiejszych czasach, teatrze i świętach

Roman Laudański
Spotkanie z Jerzym Radziwiłowiczem odbyło się w Bibliotece Miejskiej im. Kasprowicza w Inowrocławiu.
Spotkanie z Jerzym Radziwiłowiczem odbyło się w Bibliotece Miejskiej im. Kasprowicza w Inowrocławiu. Dominik Fijałkowski
Rozmowa z Jerzym Rzadziwiłowiczem, aktorem o dzisiejszych czasach, teatrze i świętach.

- To był rok świętowania 25-lecia pierwszych, częściowo wolnych wyborów w Polsce. Jak w obecnej rzeczywistości odnalazłby się Maciej Tomczyk, którego grał pan w "Człowieku z żelaza"?
- Pamiętajmy, że to była fikcyjna postać stworzona na potrzeby filmu. Działał w rzeczywistości zadanej przez reżysera. Jeśli pokusić się o "gdybanie", to grani przeze mnie bohaterowie filmów Andrzeja Wajdy na pewno w nowym czasie nie przeszliby na pozycje szaleństwa. Potrafiliby odnaleźć się w nowym czasie, nie wykrzykiwaliby również, że wszystko jest złe i że nie tak miało być. Wzięliby się do roboty, żeby to, co mamy, było lepsze. W filmach byli również tzw. bohaterowie negatywni - i oni dalej byliby słabi, podli albo nędzni. Proszę popatrzeć na ludzi, którzy wtedy tworzyli opozycję demokratyczną - ogromna większość z nich, w czasach zamieszania, jak teraz - broni przede wszystkim państwa.

- Dalej zależy im na wartościach.
- Na instytucji polskiego państwa. Sprzeciwiają się "zadymom" z jakichkolwiek powodów. Oni, którzy wtedy zajmowali się przede wszystkim robieniem zadym!

- Bo wtedy trzeba było.
Nawet ci, których nie ma w polityce, a pojawiają się rzadko - wielkie nazwiska z tamtego czasu - pojawiają się, żeby powiedzieć to samo: żeby nie szaleć.

- A jak pan odnajduje się w czasach, w których już nikt nie chce słuchać autorytetów?
- Kto nie ma autorytetów, ten nie ma. Jak ktoś mówi, że nie ma, to oznacza, że nie chce rozumieć czasów, w których żyje. Autorytety nie polegają na narzucaniu ich innym. Sami wybieramy. Decydujemy, kto jest dla nas autorytetem. Jak ktoś nie ma, to zapytajmy: dlaczego? Nikt ich nikomu nie zabrał, jeżeli wcześniej w ogóle ich nie było. A to, że w życiu publicznym zanikły jednoznaczne dla wielu autorytety - one nie zanikły, tylko zostały dokładnie wytrzebione przez ludzi, którzy sami chcą zostać autorytetami. Tylko ich na to nie stać. Ohydna napaść zaczęła się chyba od słowa "wykształciuchy" - na ludzi rozumnych i rozsądnych - na autorytety właśnie. Ta ohydna napaść powoduje, że z polityki pozbyto się ludzi, którzy rzeczywiście mogli być autorytetami, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek czy Jacek Kuroń. Części społeczeństwa tacy politycy nie są potrzebni, dlatego że za bardzo widoczny byłby kontrast. Dwu-, trzykrotnie przydarzyły mi się przykre rzeczy we Wszystkich Świętych na Powązkach, przy grobach ludzi, których wymieniłem. Kiedyś zapalałem na ich grobach znicze, a przechodząca obok starsza pani z wnuczką na pytanie dziewczynki: kto tu leży? - rzuca: takie szmaty! Przy tych grobach co roku pojawiają się takie osoby, zawsze ktoś palnie coś podobnego. Powiedzą na przykład, że to Żyd, że nic nie zrobił dla Polski. Zawsze ktoś coś ma do tych fantastycznych ludzi. Krótką lekcję historii na Powązkach polecam każdemu.
- Pytałem o te autorytety, gdyż grał pan w sztuce "Narty Ojca Świętego". Nawet Jan Paweł II przestał być autorytetem.
- Nie zgodzę się, w tym spektaklu papież jest obłaskawiony, nikt mu nie ujmuje autorytetu - przeciwnie - całe Granatowe Góry szaleją z radości, że ten wielki człowiek może spędzić u nich emeryturę. Bohaterowie sztuki zdejmują go ze straszliwego piedestału i uczłowieczają. Przy okazji, w tekście jest masarz - rzeźnik, który snuje plany biznesowe na wypadek, gdyby Jan Paweł II zamieszkał w Granatowych Górach. Jakież mógłby wprowadzić produkty, np. podgardle papieskie! Inny chciałby papieskiego piwa, ale kto w Polsce wprowadziłby naprawdę podgardle papieskie czy kaszankę papieską?!

- Kremówki są.
- Jedyne! I proszę zauważyć, że po wyborze Benedykta w Bawarii natychmiast pojawiło się piwo papieskie i papieska golonka! Wszystko. Kiełbaski a' la Watykan. Bez tego napuszenia. Czy komuś się coś stało?

- Nic.
- Nic, zupełnie nic, a już najmniej Benedyktowi.

- A kiedy przeszedł on na emeryturę, to i te Granatowe Góry mogłyby być miejscem starości Jana Pawła II.
- Mogły być, a bohaterowie sztuki zrealizowaliby wtedy wszystkie biznesowe plany.

- Kościół też się zmienił przez lata?
- I on się zmienił, i jego miejsce. Wtedy był jedyną instytucją - azylem, a przez ostatnie lata widzieliśmy Kościół, który wyłącznie żąda dla siebie, nakazuje, zakazuje i krzyczy. Z ciekawością patrzę, jak polski Kościół poradzi sobie z papieżem Franciszkiem. No, nie radzi sobie i ma duży z nim kłopot. On i polski Kościół to całkowicie inne myślenie. Najbardziej mnie śmieszy, że Kościół w Polsce co jakiś czas mówi, że jest prześladowany. Przez kogo?! Jeśli 95 proc. Polaków jest katolikami, to chyba sami się prześladują? Innego wyjścia nie widzę.

- Przełom 1989 roku ma swój mocny ślad w filmie, teatrze? Czy coś powinno powstać?
- Niestety, nie ma. Nie ma filmu o wyborach przejściowych, o okrągłym stole, o pierwszym rządzie Tadeusza Mazowiec kiego, wyborze generała Jaruzelskiego na prezydenta, zawierusze z Tymińskim. Nic na ten temat nie powstało.

- A powinno? Może taka "publicystyka" zaszkodziłaby sztuce?
- Nie mówimy o publicystyce, to wszystko już w niej jest zapisane. Sztuka tym się nie zajęła. Ciekawe dlaczego?

- Może zabrakło sił Andrzejowi Wajdzie?
On zrobił swoje, a później zajął się innymi rzeczami. Teraz wrócił do formy z "Wałęsą". To jest bardzo dobry film, a Robert Więckiewicz zagrał genialnie. Polskie kino się tym nie zainteresowało, ponieważ - być może - wtedy należałoby zająć konkretne stanowisko? W filmie ten okres jest czarną dziurą.
- Muszą być najpierw takie rozliczenia jak np. w "Pokłosiu", w którym też pan grał?
- Nie chodzi o rozliczenia, najpierw były książki Grossa. "Pokłosie" jest skutkiem książek. Jest podjęciem tematu, który potwornie uwiera. Podjęciem po bardzo zdecydowanej i konkretnej stronie. Reżyser tego filmu wyraźnie powiedział, po której stronie stoi. To nie jest sprawa rozliczenia, raczej przyjrzenia się. Ale proszę bardzo - mogą rozliczać. Jak ktoś chce zrobić film o Smoleńsku, że to był zamach, to niech robi. Jak znajdzie pieniądze - niech nakręci. Zobaczymy i ocenimy go, wolno. Ktoś chciałby zrobić film o okrągłym stole z punktu widzenia rozliczeniowego, że ktoś nie miał racji, zdradził lub nie - proszę bardzo, niech kręcą. Nie byłoby źle, gdyby takie filmy powstały. Ale ta część historii najnowszej została zupełnie pominięta w polskim filmie i nie zanosi się na to, by ktoś się za to brał. Do wojny wracamy chętnie, do głębokiego PRL-u - z przyjemnością, a tu widać jakąś niemoc.
- Zmieniła się publiczność w teatrze?
- Starzeje się, rodzi się i dorasta, a ja gram już ponad czterdzieści lat. Sposób podejścia do sztuki, aktorów, musi się zmienić, ponieważ ta publiczność nie jest już naznaczona - jak kiedyś - polityką, ustrojem. Przynajmniej ta najmłodsza. Publiczność ma dziś tak ogromny wybór...
- ...chętniej chodzi na klasykę, komedię?
- Nie o to mi chodzi. Ma możliwość wyboru tego, czemu poświęcić swój wolny czas. W telewizorze - 50 kanałów. Ocean w internecie. No i kina i teatry, które są kroplą w morzu, które ma pod ręką w domu. Dlatego trzeba docenić publiczność, że mając te domowe możliwości - rezygnuje z nich i przychodzi do teatru. Bo z kinem jest różnie. Niektórzy czekają, aż będą mogli ściągnąć filmy z internetu, co jest nieporozumieniem nie tylko dlatego, że niekiedy bywa to kradzież. Film naprawdę ogląda się w kinie. Tam jest na swoim miejscu, z innymi ludźmi, których i tak jest niewielu na sali. Zmieniamy się wszyscy, także nasza publiczność, która już nie przychodzi z zapyziałego nieszczęścia w PRL-u i wychodzi z teatru, gdzie nie ma ostatniego tramwaju i ani jednej taksówki na mieście, nie mówiąc o kawiarniach. Dziś widz wraca do miasta, w którym można pójść na kolację, a taksówkarze proszą, żeby skorzystać z ich usług. Z tego wszystkiego wynika, że muszą już na nas patrzeć inaczej.
- Jako aktor ma pan możliwość poruszenia widza, przypomnienia, że oprócz codzienności są jeszcze rzeczy naprawdę ważne?
- Wszystko zależy od tekstu sztuki, ale jest coś takiego w teatrze. Może nie w farsie, o której nie mówię źle. Dobrze grane sztuki są fantastycznymi wyczynami zawodowymi. Ze sztukami jest tak, że jeśli w nich pojawiają się relacje między ludźmi, z żywymi ludzi na scenie, to już powoduje jakąś inną ważność. W domu możemy zatrzymać film, zrobić sobie herbatę, a granie na żywo już zmienia rzeczywistość. Musimy być z aktorami. Pytanie, dlaczego ludzie jeszcze w ogóle chodzą do teatru? A przecież chodzą.
Łatwiej pana namówić do udziału w kampanii społecznej niż w reklamie?
- Dużo łatwiej. W reklamie nigdy nie brałem udziału.
- Z założenia?
- Po prostu nie czuję w reklamie swojego miejsca. Miałbym poczucie dyskomfortu. Natomiast kampanie społeczne nie sprawiają mi takich kłopotów.
- Pamiętam dwie z pana udziałem: "nie bij" i "nie czytasz - nie idę z tobą do łóżka".
- Coś jeszcze robiłem dla NBP, który kiedyś wprowadzał dostęp dla osób posługujących się językiem migowym. W kampaniach czuję się na miejscu, bo wiem, że coś dla kogoś robię. Nie uważam, że udział aktorów w reklamie jest rzeczą niedopuszczalną. Wręcz przeciwnie - kto chce, niech to robi. W ogóle nie oceniam tej sprawy.
- Jak z prezentami pod choinkę?
- Często książki, czasem inne drobiazgi. Z reguły się w domu umawiamy, żeby sobie niepotrzebnie nie zawracać głowy, z tym jest zawsze największy kłopot. Jedynym zaskoczonym prezentami jest wnuk. Nie staramy się straszliwie siebie zaskoczyć, ponieważ z tego wynikałyby prezenty, których później usiłowalibyśmy się pozbyć.
- A wigilijno-świąteczna kuchnia? Coś przygotowuje pan samodzielnie?
- Czasami tak, świątecznie robię zawsze śledzia w śmietanie. Jeszcze niektóre zakąski. Jeżeli robimy bigos - to jestem specjalistą od bigosu. Większość potraw kupujemy gotowych. Wszystkie ryby na zimno, w galarecie, i to bardzo dobre - przecież to można kupić gotowe.
- Mogę poprosić o życzenia dla czytelników?**
- Ze szczerego serca - wszystkiego najlepszego!

Czytaj e-wydanie »

**

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

a
aJ.

Panie Jerzy, pana polityczne wybory są Pana sprawą, podobnie jak ocena tego, czy żyjemy w wolnej od postkomunistycznych wpływów Polsce, czy w czymś na kształt PRL-u bis. Każdemu wolno kupować narrację "Wyborczej", jej oceny. Od tego zależy opinia, czy bohaterowie, którzy kiedyś w opinii władzy byli "warchołami i wichrzycielami" dzisiaj nawoływaliby do spokoju i posłuszeństwa wobec państwa, czy nadal protestowali (tylko zdziwienie, czemu przykładowo nie ukazała się całościowa biografia Jacka Kuronia, Adama Michnika czy Bronisława Geremka, nawet w wykonaniu ich apologetów, podobnie jak żal, że filmowcy unikają jak ognia podobnych tematów, cały wycinek naszej historii przed i po Okrągłym Stole jest przez filmowców omijany jak gorący kartofel i funkcjonuje w świadomości społecznej jako zlepek bliżej niedookreślonych sloganów i dogmatów, brzmi cokolwiek zabawnie). Ale, jak napisałem Pana opinie to Pana sprawa.

 

Prosiłbym tylko o niepowtarzanie kłamstw mainstreamowych mediów na temat znaczenia słowa "wykształciuch". To słowo bynajmniej nie było użyte jako określenie "człowieka wykształconego"!

 

Zacytuję:  „Ludzie, których noblesse nie oblizało” – takiego pojęcia użył niezapomnianej pamięci Jonasz Kofta w którymś z „Dialogów na cztery nogi”. „Noblesse oblige”,  oznacza „szlachectwo zobowiązuje”, przy czym szlachectwo rozumie się tu przenośnie, jako prestiż, wysoką pozycję społeczną, zaszczytne funkcje etc. Mówiąc o owych „nie oblizanych” miał Kofta na myśli ludzi, którzy się ze swych zobowiązań nie wywiązują, a nawet w ogóle sobie z nich nie zdają sprawy.

 

 Mniej więcej takich samych ludzi miał na myśli wicepremier Dorn, używając słowa „wykształciuchy”. Są ludzie, którzy mają w kieszeni dyplomy wyższych uczelni, ale tak naprawdę nie są ludźmi wykształconymi, tylko „wykształciuchami”.

 

 Nie ma takich? Oczywiście, że są.

 

 Słowo natychmiast zostało podchwycone, przy czym dla nadania wypowiedzi Dorna posmaku skandalu i przedstawienia jej jako oburzającego ataku na elity, intencja została całkowicie odwrócona. Z maniackim uporem czyniący do sławnego wywiadu aluzje udają, że Dorn nazwał „wykształciuchami” wszystkich ludzi wykształconych, i tym samym ich poniżył.

 

Warto w tym kontekście przypomnieć losy sławnego już dziś określenia „dyktatura ciemniaków”. Kisielewski użył go w latach 60-tych na zebraniu w Związku Literatów, mówiąc o cenzorach i o ich władzy nad literaturą; wzięli je do siebie wszyscy partyjniacy, co było uzasadnione, ale reżimowa propaganda zaniosła się oburzeniem, że burżuazyjny sługus tak śmiał nazwać proletariat. Sam Gomułka z sejmowej trybuny odparł mu pryncypialnie, że jako literat korzysta z łaski państwa, a „te dotacje i subwencje powstają z pracy narodu, z pracy tych, których jaśnie oświecony wróg Polski Ludowej – Kisielewski – określił pogardliwie mianem ciemniaków!”.

 

Dziś w wypowiedziach liderów PO i na transparentach jej działaczy słowa „wykształciuchy” używa się tak samo, jak użył „ciemniaków” towarzysz Wiesław.

 

Miało ono oznaczać pewną grupę ludzi, u których formalne wykształcenie nie idzie w parze z umysłowymi przymiotami, jakich się wymaga od inteligenta, czy, tym bardziej, intelektualisty. Bez względu na to, czy się komuś podoba to słówko, każdy przyznać musi, że takich pseudointeligentów w peerelu naprodukowano co niemiara, a i w III RP ich pogłowie bynajmniej nie spada.

Tymczasem słowa Dorna natychmiast zostały przekręcone i podchwycone przez jego krytyków w taki sposób, aby używać ich jako argumentu: wicepremier tego rządu gardzi wszystkimi ludźmi wykształconymi, właśnie za to, że są wykształceni. I w taki właśnie sposób są uporczywie cytowane.Takie gazety jak „Wyborcza” i „Polityka” zdobyły serca polskiego odpowiednika tego, co Sołżenicyn nazwał „obrazowanszcziną”, a co Dorn niezbyt zręcznie spolszczył na „wykształciuchów”, wytworzonej przez socjalizm postinteligencji. Tym, co przede wszystkim dają swoim czytelnikom, jest poczucie przynależności do inteligencji, warstwy uważaną za bardziej godną szacunku. Klient, który w kupowaniu danego „brendu” widzi sposób podnoszenia swego wysokiego statusu jest, znajdziemy to w każdym podręczniku, klientem idealnym, niezwykle wiernym i oddanym. Trzeba przyznać − sukces, jaki te dwa tytuły odniosły, z punktu widzenia marketingu jest wspaniały.

 

Pytanie tylko, na ile sprawowanie przez te gazety duchowych rządów nad "rzędem dusz" służy Polsce, a na ile jej szkodzi. I w jakim stopniu ich manipulacje i nagonki są kalkami kampanii nienawiści mediów pierwszego PRL-u wobec ówczesnej opozycji. Podobieństwa, podobne do opisanej tu sprawy "wykształciuchów" są aż nazbyt liczne. Panie Jerzy, proszę nie powtarzać utartych sloganów, bardzo proszę. 

Pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego w Nowym Roku :)

 

 

PS: Polecam wywiad z Ludwikiem Dornem "Jestem ojcem wykształciucha" w Rzepie z 11.X.2007r., oraz felietony RAZa "Skucha wykształciucha" i "Orkiestra gra" z których czerpałem wiedzę. Wszystko do znalezienia w Sieci.

 

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska