- Nie podoba się Panu, jak ze sobą rozmawiamy na ulicy, w domu czy w pracy?
- Drażni mnie, gdy słowa "kurwa", "chuj", "pizda", "pierdolić" są traktowane - zresztą również przez młode kobiety - jako znak przestankowy w zdaniu. Odczuwam to niemal jako przejaw agresji. Nawet podczas świąt, może nie w Wigilię, ale już krótko po niej, takie słowa nie są dla wielu czymś niestosownym czy nienormalnym, wyrzucają je z siebie bez zastanowienia.
- Pan nie rzuca mięsem, nie okazuje emocji?
- Zdarza się, na zimno, dla podkreślenia ekspresji. Ale na starość coraz częściej się łapię na tym, że to jednak tylko fanfaronada, a nie przejaw wyzwolenia.
- W świątecznej “Polityce" napisał Pan esej “Gdzie maniery, do cholery" wystawiając bolesną diagnozę naszym obyczajom. Jest aż tak źle?
- W realu nie jest aż tak źle, ale jest medialne przyzwolenie na chamstwo, brutalność. Niech pani popatrzy na tych rozkraczonych facetów w talk shows, to ostentacyjne drapanie się po jajach, na ten rechot. To styl ekspresji, na który Niemcy maja dosadny zwrot: wypuszczać z siebie świnię.
- A może Pan przesadza? Może ludzie już nie mają ochoty panować nad emocjami i dobrze im z tym?
- Może i nie mają, ale nie wygląda na to, by było im z tym dobrze; nie mówią, o kurwa, jak nam jest zajebiście dobrze, tylko tym skatologiczno-genitalnym językiem wciąż się nad sobą użalają; to jak w bajce o złotej rybce. Żona rybaka nie znała umiaru. Chciała coraz więcej i więcej i wszystko straciła. Dobre maniery to nie wykute na pamięć reguły, że nie należy czkać i pierdzieć przy ludziach, tylko wdrukowne przez dobre wychowanie przekonanie, że wcale nie jestem najważniejszy, to wzgląd na innych. I jest on nie tyle uciążliwym obowiązkiem, ile przyjemnością, ułatwia kontakty i zapobiega znudzeniu sobą.
- A może Polacy mają poczucie, że dobre maniery wcale nie są przydatne, zamiast pomagać utrudniają kontakty? Teraz regułą jest: Bądź sobą, jesteś, jaki jesteś. Nawet literatura hołduje bebechowatości, co dla naszych autorów uchodzi za samooczyszczanie. Powieści modnych pisarzy zdają się trafiać w gusta zmęczonych hipokryzją czytelników.
- Hipokryzja mnie nudzi, natomiast subtelność w literaturze pociąga. Można bardzo subtelnie przetworzyć bełkot pijaka czy knajacki język podmiejskiego rzezimieszka. Problemem nie jest literatura, lecz akceptowane w mediach normy publicznego zachowania. Obrzucanie się błotem, przerywanie, pomawianie, ostentacyjne poniżanie przeciwnika. Ogromną winę za brutalizację języka ponoszą politycy, którzy atakami na "salon", "łżeelity" i “wykszałciuchów" dali przyzwolenie chamstwu. Prostactwo utożsamili ze swojskością. Dobre maniery - z, jak pani mówi, hipokryzją. I w ciągu dziesięciu lat stworzyli klimat zimnej wojny domowej i tęsknoty za gilotyną, szubienicą czy plutonem egzekucyjnym. To filozofia nie tylko subtelnego stylisty Jarosława Rymkiewicza, ale całej formacji, która powtarza, że Polską rządzą "obcy", zbrodniarze i zamachowcy.
- Pisze Pan o studium barona von Knigge, z XVIII wieku, na którym wychowało się wiele pokoleń Niemców. Baron przekonywał: “Masz być sobą. Szanuj innych, ale i siebie. Bądź pełen empatii, ale nie nachalny. Przypochlebiaj się zwierzchnikom, ale nie za bardzo. I nie bądź wyniosły wobec gminu. Nie zamykaj się w sobie, poznaj świat, bo nie ma nic straszniejszego, że ludzie, którzy codziennie muszą ze sobą się stykać w małych miasteczkach, żyją w ciągłej kłótni, choć nikt z nich nie jest na tyle zamożny, by sam mógł sobie zapewnić egzystencję". To takie proste i prawdziwe. Dlaczego jednak tak trudno przestrzegać tych wskazówek?
- Knigge to nie poradnik, to popularny wykład imperatywu kategorycznego Kanta. Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Książka ukazała się w przededniu rewolucji francuskiej i była niezbędnikiem emancypującego się mieszczaństwa, choć sam Knigge był szlachcicem. We Francji w duchu egalitarnym wychowywała gilotyna, w Niemczech - książka.
- Ale czy Niemcy przestrzegają dekalogu barona von Knigge w debacie publicznej?
- W ciągu minionych 225 lat czytali jego książkę dostosowując jego przemyślenia do swoich epok. Można powiedzieć, że dobre maniery nie ustrzegły ich przed wypuszczeniem z siebie świni hitleryzmu. Dziś znajdzie pani wprawdzie w niemieckich księgarniach książkę zatytułowaną "Republika cha-mów", niemniej życie codzienne jest chyba bardziej uładzone niż u nas. W niemieckiej TV jest mniej agresji niż u nas - w każdym razie w debatach polityków.
- A czy nie odnosi Pan wrażenia, że łatwiej jest być chamskim w naszym umęczonym codziennością społeczeństwie?
- Pani Karino, niech przynajmniej pani nie wpada w pułapkę słów. Udręczamy to my siebie wzajem. Społeczeństwo daje sobie z nami radę. Wskaźniki optymizmu społecznego są korzystniejsze niż język mediów.
- Twierdzi Pan w swoim eseju, że prostactwo, zawiść, agresywność zyskały medialną aprobatę, uchodzą za przejaw tężyzny, autentyzmu. No, ale czyja to wina?
- Polityków i dziennikarzy, to znaczy także pani i moja - jeśli się temu bełkotowi agresji i samoużalania nie przeciwstawiamy.
- A może my, Polacy nie lubimy uprzejmości, bo ona nas zwyczajnie nudzi?
- Nie ma czegoś takiego jak, my Polacy. Jednego rodzice nauczyli, że nie jest pępkiem świata, a dru-giego nie. Jednego bili, a z drugim deliberowali.
- Czasem ani jedno, ani drugie nie pomaga.
- Nie idealizuję, ale i nie lekceważę dobrych manier. Znam ludzi, którzy z domu wynieśli nieskazitelne maniery, a mimo to są psychopatami, nie potrafią nawiązać bezpośrednich kontaktów z ludźmi. I znam - przysłowiowe chłopskie dzieci, które nie znają manier, ja sam też jestem z nimi na bakier, ale mają serce, instynktownie nie popełniają błędów, bo po prostu lubią ludzi i z każdym od bezdomnego po królową angielską potrafią znaleźć kontakt.
- Tak bezpośrednio?
- Przesada, z Elżbietą II, po krótkiej rozmowie z szefem protokołu pałacu Buckingham.
- Czy Pana zdaniem, jest jeszcze naród, od którego moglibyśmy uczyć się dobrych manier?
- Zostawmy narody w spokoju. We wszystkich są dziś problemy z dobrym wychowaniem. Kiedyś Anglicy uchodzili za najlepiej ułożonych, ale dziś znamy tego koszty - kara chłosty wymierzana chłopcom z Eton czy Harrow wychowywała w duchu dyscypliny, ofiarnego patriotyzmu, ale także masochizmu i kalectwa uczuć. Hippisi, make love not war i Beatlesi byli reakcją na ten dryl. A jednak nie da się ukryć, że czterej chłopcy z Liverpoolu mieli więcej kultury osobistej niż niejeden z naszych celebrytów, którzy może nawet są z inteligenckich rodzin, ale stylizują się na prostaków.
- No i po co?
- Bo liczą na to, że - bez większych talentów - spodobają się masowej publiczności.