Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jolanta Kumor: W tych naszych Piotrowicach to jest taki dobry klimat (WYWIAD)

Jakub Guder
07.10.2019 warszawa konferencja pzlan/z jolanta kumorfot. adam jankowski / polska press
07.10.2019 warszawa konferencja pzlan/z jolanta kumorfot. adam jankowski / polska press brak
Mówią o niej: „matka polskiego młota” i wcale się nie obraża. O swojej rodzinie, otwartości na ludzi, roli w karierze Pawła Fajdka opowiada jego trenerka Jolanta Kumor.

Niektórzy mówią, że skoro Paweł Fajdek reprezentuje Agros Zamość to nie jest dolnośląskim sportowcem, ale przecież zarówno on, jak i Pani, to Dolnoślązacy z krwi i kości. Nie ma co czarować.
Tak - jesteśmy Dolnoślązakami z krwi i kości. Urodziłam się w Żarowie. W szpitalu był tu jeszcze wówczas oddział położniczy. Potem krótko mieszkałam w Bagieńcu, a następnie w Piotrowicach.

Skąd Pani rodzina trafiła na Dolny Śląsk?
Mama mieszkała w małej wiosce w powiecie stanisławowskim. Mój pradziadek był góralem huculskim, a prababcia była Polką. Zresztą nazywała się... Huculak. Mieli tam duży majątek ziemski. Po rewolucji październikowej wszystko im zabrali. Dziadek przyjechał do Polski w czasie II wojny światowej. To był czas polsko-ukraińskich porachunków i musiał uciekać. Nazywał się Skowroński, był Polakiem. Babcia - pół-Polka, pół-Hucułka - została w tym czasie w rodzinnych stronach razem z moją mamą. Potem dostała zesłania na 10 lat na Syberię. Trójka rodzeństwa - w tym moja mama, która miała wówczas osiem lat - została bez rodziców. Mama, mając zaledwie dziewięć lat, trafiła na służbę. Całe życie bardzo ciężko pracowała. Dopiero w 1957 roku przyjechali na Dolny Śląsk.

A tata?
Jego rodzina mieszkała w Wiśniowej pod Krakowem. Dziadek poszedł potem za Piłsudskim na wschód. Osiedlili się w Korczminie. Grał tam w orkiestrze na klarnecie razem z Ukraińcami. To oni ostrzegli ich, że bandy ich rodaków będą mordować Polaków. Uciekli więc do Wiśniowej, potem do Kasiny, aż wreszcie w końcu lat 40-tych trafili tu, na Dolny Śląsk, do Piotrowic. To była piłkarska rodzina - wujkowie z tatą grali, a potem sędziowali. Zakładali też w Piotrowicach LZS.

Dla mnie najważniejszy jest człowiek, a dopiero potem sportowiec. Jak patrzę na nasze relacje z Pawłem Fajdkiem, to nie jest tak, że ja mu coś każę, a potem tego pilnuję. On jest doświadczony, ma świetne czucie własnego ciała.

Czyli rodzina sportowa, a pani podłapała bakcyla.
Wyczynowo sportu nikt u nas nie uprawiał, ale tata grał w piłkę. Mam jeszcze jego zdjęcia z tych czasów. Potem moi kuzyni grali w tenisa stołowego. Zawsze dużo się działo. Zresztą wujek Władek ma dziś 86 lat i do tej por grywa w ping ponga. Czasem jak do niego przychodzimy, to musimy rozegrać partyjkę.

Nie wybrała Pani jednak Akademii Wychowania Fizycznego.
Jak byłam dzieckiem, to trochę truchtałam. Zakwalifikowałam się nawet na mistrzostwa Polski LZS-ów w biegach przełajowych. Startowałam też na 800 m. Kiedy miałam 15 lat przebiegłam ten dystans w czasie 2:29. Jak na tamte czasy to niezły wynik. Dostałam wówczas propozycję, by trenować w Burzy Wrocław. Pod koniec lat 70-tych grałam też w piłkę w Karolinie Jaworzyna Śląska, na pozycji ostatniego stopera lub na lewym skrzydle. Zawsze mocno się angażowałam w różne rzeczy.

Lewe skrzydło - mocna lewa noga?
No chyba ta lewa noga była faktycznie niezła (śmiech). Z tamtej naszej drużyny jedna z dziewczyn poszła do Pafawagu Wrocław. Przez wiele lat grała tam na bramce. Ja wybrałam technikum rolnicze w Krzyżowicach.

Rzut młotem pojawił się w Pani życiu z przypadku.
To był czas, w którym złote medale zdobywali Szymon Ziółkowi i Kamila Skolimowska. Wszyscy w Żarowie i w Piotrowicach zawsze uważnie śledziliśmy starty naszych sportowców. Rzut młotem oglądałam i… to tyle. Z kolegą Zygmuntem Worsą (dziś to prezes Dolnośląskiego Związku Lekkoatletyki - przyp. JG) zawsze zastanawiamy się, jak to dokładnie było. On mówi, że Szymon Ziółkowski przyjechał do nas po igrzyskach w Sydney (2000), a mi się wydaje, że po mistrzostwach świata w Edmonton (2001). Co roku Zygmunt organizował w Żarowie sportowe podsumowanie roku, na które zapraszał lokalne władze, uczniów, ludzi sportu, kibiców. Wówczas w Szklarskiej Porębie obywało się akurat zgrupowanie kadry, więc pojawili się u nas: Szymon Ziółkowski z trenerem Cybulskim, Marek Plawgo i Paweł Januszewski. To Właśnie Paweł zażartował: „Jola, a co Ty tutaj robisz? Kanapki? Zajęłabyś się młotem”. Tak tę sytuację pamięta Zygmunt (śmiech). To on założył klub Zielony Dąb Żarów. Miał bardzo uzdolnioną sportowo córkę. Pracowaliśmy w miejscowej szkole. Powiedział, żebym poprzychodziła na treningi z dzieciakami. Później pojechałam na coś, co nazywało się „Sportowe Wakacje”. Spotkałam tam świetnych trenerów m.in. Jadwigę Zajdel i Tomasz Szomburga z Wrocławia. To Jadzia wzięła mnie pod swoje skrzydła. Tam wtedy poznałam Bolka Lubikowskiego z Osy Zgorzelec. To on oświadczył, że Michał Mossoń - jeden z pierwszych moich zawodników - to „chłopak do rzucania”.

Jakie były te początki?
Nie byliśmy pierwszymi, którzy w Żarowie wzięli młot do ręki. Wcześniej może dwie, może cztery osoby trochę rzucały. Pierwsze koła do rzutu młotem wylewali Zygmunt Worsa i Janusz Dominik .Mieliśmy prowizoryczną klatkę, niższą i z dziurami. Zygmunt zawsze potrafił wokół siebie zebrać życzliwych ludzi, którzy mu pomagali i którym on pomagał .Kolejne koła wylewaliśmy razem. Czasem pomagał mój mąż, ale też rodzice zawodników. Wtedy właśnie zaczęliśmy jeździć do Bolka Lubikowskiego po naukę. Pracował wcześniej na Krymie i miał tam u siebie zawodników, którzy rzucali blisko 80 metrów. Siłowi uczyłam się u chłopaków od trójboju siłowego w Strzegomiu. Dużo pokazał mi Tadeusz Stefaniak z AWF we Wrocławiu. Korzystałam między innymi z jego książek, ale również z książek Zbigniewa Trzaskomy i... tak się uczyłam.

Co się wydarzyło na igrzyskach w Rio de Janeiro? Może byli tam za długo, a może po prostu to nie był jeszcze ten czas...

Z tego, co Pani opowiada, to albo ma Pani szczęście do ludzi, albo dużą zdolność ich zjednywania sobie. Ktoś kiedyś Pani odmówił?
Raz się zdarzyło, że kolega powiedział: „A, wiesz, za dużo tłumaczenia...”. Nie rozwijałam tematu. Kiedyś trener Czesław Cybulski (były opiekun m.in. Szymona Ziółkowskiego i Pawła Fajdka - przyp. JG) zapytał mnie, dlaczego młodzi trenerzy nie pytają. Powiedziałam, że może się wstydzą, że zadadzą głupie pytanie. On na to: „Nie ma głupich pytań, są głupie odpowiedzi”. Widzę, że jest z tym jakiś problem. Starsi szkoleniowcy mówią, że młodzi nie pytają, a młodzi, że starsi nie chcą mówić. Nie wiem, z czego to wynika. Może nie potrafimy ze sobą rozmawiać? Ja też nie jestem pamiętliwa. Jeśli ktoś pyta, a potem słucha drugiej osoby, to rzadko się zdarza, żeby ktoś nie chciał z nami dyskutować. Ludzie lubią się dzielić swoją wiedzą i doświadczeniem. Uważam, że spotkanie z drugim człowiekiem to najważniejsza rzecz. Dlatego jestem szczęśliwa i wdzięczna, że mam wokół siebie przyjaciół, znajomych i dużo życzliwych ludzi, którzy cieszą się z każdego sukcesu i wspierają mnie w trudnych chwilach. Z wielką przyjemnością odwiedzam I Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kasprowicza w Świdnicy, gdzie przez blisko piętnaście ostatnich lat uczyłam wychowania fizycznego. W trudnych momentach pomaga też Konrad Firek, prezes Agrosu Zamość.

A jak rodzina reaguje na pani pracę? Ostatnimi czasy niewiele pewnie Pani w domu.
Dla mnie i dla Pawła igrzyska są celem nadrzędnym. U nas w domu zawsze tak było, że każdy miał swoje pasje. To jest duża wartość. Zawsze się wspieraliśmy. Kiedy zostałam trenerem kadry młodzieżowej, to też rozmawiałam z mężem .Uważam, że to ważne życiowe decyzje, które należy podejmować razem. W jednej z książek Briana Tracy’ego jego żona - która jest terapeutką - pytała: jak wyglądałby twój idealny dzień, gdybyśmy mieli wolne? On mówił, ona mówiła, a potem dostosowywali to do możliwości. Nigdy odwrotnie. Dokładnie tak działa moja rodzina. Kiedy mamy jakieś plany, chcemy coś zrealizować, to najpierw jest to, co my chcemy zrobić, a potem szukamy możliwości, jak to wykonać. Nie odwrotnie. Nie zaczynamy od ograniczeń, od tego, że mama jest chora, że nie mamy czasu. Bo albo szuka się sposobu, aby coś zrobić, albo powodu żeby tego nie zrobić. My wybieramy tę pierwszą opcję. Zresztą nie chodzi tu tylko o mnie, mojego męża Krzysztofa i synów Aleksandra i Łukasza ale całą rodzinę. Nie mogłabym robić tego, co kocham, bez ich wsparcia. Mam wspaniałego męża i wspaniałą rodzinę, która jest zawsze ze mną. Moja mama, która z nami mieszka, od 30 lat nie chodzi. To ona pokazuje nam jak żyć, jak cieszyć się każdą wspólną chwilą , walczyć, mieć nadzieję , jak pomimo wielu trudności być pogodną i uśmiechniętą. Opiekuje się niż mąż i syn Aleksander. Nie ma również problemów, abym poprosiła o pomoc ciocię Hanię czy kuzyna Mirosława. Zresztą mieszkamy w tym samym domu. To też dotyczy naszych znajomych. Kiedyś babcia Pawła Fajdka mówi mi, że oberwała moja uschłe kwiaty w ogródku, żebym się nie gniewała, bo przecież jestem tak rzadko w domu (śmiech). A ja jej za to nawet podziękowałam. W tych naszych Piotrowicach jest taka dobra atmosfera.

A kim Pani jest dla Pawła Fajdka? Trenerka, to za mało.
My patrzymy często na trenera jako na człowieka, który przychodzi, zadaje coś do zrobienia, pilnuje tego, a potem odchodzi. To tak nie jest. Kiedy na zajęcia przychodzi dziecko, to trener jest też wychowawcą, powiernikiem, psychologiem. Młodego człowieka trzeba kształtować od początku. Czesiu Cybulski zawsze mi powtarzał: naucz swoich zawodników, że wszystko, co dzieje się wokoło, dzieje się dla nich. Niezależnie od tego, czy pada deszcz, czy świecie słońce. To my siedzimy z tymi młodymi ludźmi przy stole podczas zgrupowań. Widzimy, jak się zachowują. Rodzice często nie mają na to czasu. Dla mnie najważniejszy jest człowiek, a dopiero potem sportowiec. Jak patrzę na nasze relację z Pawłem, to nie jest tak, że ja mu coś każę, a potem tego pilnuję. On jest doświadczonym zawodnikiem, ma świetne czucie własnego ciała, doskonałą pamięć mięśniową. Poza tym na każdy start składa się bardzo wiele rzeczy - z pozoru nieprzewidywalnych. O to trzeba zadbać. Dla mnie ważne jest, żeby Paweł na każdym obozie trenował w komfortowych warunkach. To ja powinnam zaplanować, z kim będzie w pokoju na imprezie głównej. Nie mogę tego zostawić przypadkowi. O tych ważnych drobiazgach dowiaduję się od innych ludzi na różnych szkoleniach czy konferencjach. Wystarczy, że nie dopilnuje się czegoś i czar pryska. Wyobraźmy sobie, że na igrzyskach sportowcy mieszkają w apartamentach, w którym są trzy-cztery pokoje, w każdym po kilka osób. Ktoś startuje rano, ktoś po południu… Ważne jest to z kim się mieszka, na ile dni się tam jedzie. To są z pozoru drobiazgi. Przed mistrzostwami świata w Doha mieliśmy zgrupowanie w Belek. Miałem zapewnienie, że są tam młoty, ale poprosiłam znajomego, żeby to sprawdził na miejscu. Okazało się, że młot jest jeden i to poobijany. Zawodnik nie może myśleć o takich rzeczach. Ważne są też rozmowy przy stołach…

Rozmowy?
Słowa mają moc. Proszę zwrócić uwagę, że często używamy słowa „eliminacje”, zamiast „kwalifikacje”. Kiedy młodemu sportowcowi od początku powtarzamy, że idzie na eliminacje, a na dodatek, że one są najgorsze, to co on ma w głowie? A przecież to są k w a l i f i k a c je - szansa na to, żeby się zakwalifikować. Normalny konkurs. W głowie trzeba kodować pozytywne rzeczy, takie które nas wzmacniają.

To, o czym Pani teraz mówi, to m.in. wnioski po startach Pawła Fajdka na igrzyskach w Londynie i w Rio? Czego Pani najbardziej obawia się przed IO w Tokio? Złoty medal olimpijski to sukces, który dopełniłby jego karierę.
Z pewnością. Nie obawiam się niczego. Uważam, że strach jest najgorszą rzeczą. Jeśli będziemy się bać, to z pewnością źle to na nas wpłynie. Musimy się zastanowić, jak działać całościowo. Londyn i Rio to były różne starty. W 2012 roku Paweł był młodym człowiekiem, spalił rzuty. Tam był czarnym koniem, w Rio był faworytem. Zresztą po tamtym konkursie od razu do niego zadzwoniłam do Brazylii. Jak wracał, to pojechałam po niego na lotnisko. Teraz jest na zupełnie innym etapie mentalnym. Wiele osób mówiło mi, że pierwszy raz na MŚ w Doha widziało w nim taką dojrzałość i spokój. Uważam, że czas między jednymi igrzyskami, a drugimi, to jest proces. To nie jest pstryknięcie palców. Paweł dojrzał, zmienił dużo rzeczy, jest innym człowiekiem. Ja też wciąż dowiaduję się nowości, przewiduję różne sprawy. Im bliżej do igrzysk, tym bardziej musimy zminimalizować wszystkie z pozoru nieprzewidywalne sytuację i zadbać o to, żeby absolutnie żadnych drobiazgów nie zostawić przypadkowi.

U mnie w domu wszyscy zawsze mieli swoje pasje. Uważam, że to duża wartość. Zawsze się w tym wspieraliśmy.

Co się wydarzyło w Brazylii? Dlaczego Paweł nie zdobył medalu w Rio?
Nie było mnie na miejscu, ale może byli tam trochę za długo… Proszę sobie wyobrazić, że czeka Pan na start ponad tydzień, mieszka w apartamencie, w którym jest wiele osób. Wieczorami do pokojów wracają ludzie, którym często nie wyszło. Przy tym jest to oczekiwanie. Być może był to jeden z powodów. Paweł po tym starcie położył się na ziemi i totalnie odcięło mu panowanie nad ciałem, a jego serce waliło jak zwariowane. Tak zareagował organizm. Mieszkanie w wiosce olimpijskiej to nie jest łatwa sprawa. Ona żyje 24 godziny na dobę. Byłam na uniwersjadzie i mam przedsmak tego, jak to wygląda. Trudno mi powiedzieć, czy coś jeszcze wpłynęło na to, co się tam stało. A może, to jeszcze nie był ten czas…

Paweł Fajdek na podium IO w Paryżu - to możliwe?
To całkiem prawdopodobne. W tym roku kończy 31 lat, więc jeśli zdrowie pozwoli… A jest niesamowitym zawodnikiem z niezwykłym czuciem sprzętu. W tamtym roku to pokazał, bo przecież siedem miesięcy nie rzucał z powodu kontuzji, a zdobył mistrzostwo świata.

Co będzie z Panią, kiedy Paweł Fajdek zakończy karierę?
Chciałabym zostać w sporcie, ale nie wiem jak to będzie wyglądało. Paweł mi kiedyś powiedział, że jak skończy rzucać, to w Żarowie będziemy razem prowadzić klub. Będą przychodzić i ci mniej zdolni - bo oni też są potrzebni - i ci bardziej utalentowani. Ci drudzy będą trenować więcej i im poświęcimy więcej czasu. Zresztą ze swoich pieniędzy kupił już dużo sprzętu dzieciom. „Mi ktoś dał szansę w życiu i ja teraz też chciałbym ją komuś dać” - mówi.

Czym jeżdżą dolnośląskie kluby? Kto może pochwalić się najbardziej luksusowym autokarem? Jak wyglądają? Zobacz w naszej galerii.

Czym jeżdżą dolnośląskie drużyny? Autokary, samochody osobow...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jolanta Kumor: W tych naszych Piotrowicach to jest taki dobry klimat (WYWIAD) - Gazeta Wrocławska

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska